PoGADAJmy o mundialu (3). Mundial? Zaczekajcie na Euro 2016

niemcy

Chociaż mundial odbywa się w Ameryce Łacińskiej i dotąd żaden kapitan reprezentacji z naszej półkuli nie trzymał Pucharu Świata na tamtej ziemi, to Stary Kontynent już wygrał. Bez względu na pochodzenie zwycięzcy finałowego meczu. Triumfuje europejski styl gry. Wchłaniany i adaptowany przez kolejne nacje.

ligatyperów

Kiedyś mistrzostwa świata były mozaiką. Barwną mieszanką różnych stylów gry. Dzisiaj panuje eurocentryzm. Nawet uważana za futbolowo pierwotną Afryka czerpie pełnymi garściami z francuskich czy niemieckich wzorców. Nie bez przyczyny najwięcej triumfów w Pucharze Narodów Afryki ma Egipt, którego futbol z Czarnym Lądem łączy tylko geografia.

Pada mnóstwo bramek, lecz mało z nich (żadna?) było dotąd wynikiem spontaniczności. Bajecznego dryblingu, nagłego błysku geniuszu. Wszystkie spektakularne trafienia, nawet strzał Van Persiego, były elementem instynktu. Sprint Robbena, owszem, wzbudza podziw, lecz dokonano go na zdewastowanym psychicznie oponencie. W dodatku, piękno tego rajdu nie stanowił sam drybling, lecz szybkość i chirurgiczna precyzja skrzydłowego. O sukcesie na tym mundialu w dużej mierze decydują stałe fragmenty gry i wykorzystanie błędów przeciwnika. Mało w tym fantazji i polotu. Dzięki słabym formacjom defensywnym, popartym mechaniczną precyzją potęg, mamy okazję oglądać dużo goli. A chyba do tego w ostateczności sprowadza się futbol.

Ostatnim Mohikaninem klasycznego latynoskiego futbolu są Meksykanie. Giovanni Dos Santos to wymierający gatunek dryblera z końca XX wieku. Może poza Hazardem, Neymarem i kilkoma pomniejszymi wyjątkami, dzisiaj trenerzy nie korzystają z takich jeźdźców. Nie kalkuluje im się.  Wrażenie artystyczne nie zapewniają w futbolu punktów. Oglądając chłopców Herrery, widać w ich ruchach fantazję. Spontaniczność. Trochę jak dzikie zespoły w podwórkowych turniejach, których członkowie pierwszy raz widzą się na moment przed inauguracyjnym meczem. Niestety, wspólną cechą tych ekip jest krótki termin ważności. Koniec piłkarskiego romantyzmu następuje przy zderzenie z typowo europejskim pragmatyzmem. Przypomina mi się w tym momencie Argentyna sprzed czterech lat. Wszyscy wiedzieli o raczej nikłych umiejętnościach trenerskich Diego Maradony. On zapewne też, choć dobrze to ukrywał. Błyszczał w mediach, uśmiechał się, podtrzymywał aurę człowieka sukcesu. I przy tym wystawiał składy z kosmosu. Totalnie wyprane z defensywy, przy czym rotacje w drugiej linii były tak duże, że Argentyńczyk o personaliach decydował chyba na podstawie faz księżyca (co nie byłoby znowu takie niespotykane – Glenn Hoddle swojego czasu szukał piłkarskich wskazówek u wróżki). Jakby każdego przeciwnika „Biancocelesti” mogli pokonać siłą nazwisk. Ten strach wystarczył do zebrania pełnej puli w fazie grupowej. Grecja, Nigeria i Korea Południowa załamały się pod naporem papierowego tygrysa, podobnie jak Meksyk w 1/8 finału. 10 bramek w czterech meczach stwarzały fasadę potęgi. Niemcy szybko jednak wybili Argentynie spontaniczność, w puch i pył niwecząc maradońską koncepcję grania jednym (!) nominalnym środkowym pomocnikiem.

Czytam na Sky Sports, że Messi domaga się od Alejandro Sabelli bardziej ofensywnego ustawienia na Iran. Gwiazdor Barcelony ma chyba krótką pamięć lub skutecznie wyparł niepowodzenia z RPA. Mam wrażenie, że selekcjoner argentyńskiej kadry wyciągnął wnioski z błędów Dieguito i przygotowuje taktyczne fundamenty na spotkania z poważniejszymi ekipami. Messi chciałby zapewne demonstracji siły już teraz, lecz takie puszenie się i, nie daj Boże, beztroskie nastawienie, może się skończyć jak w słynnej scenie z Indiany Jonesa. Postraszą, postrzelają, rzucą się rozpaczliwie kilka razy. A Niemcy wyciągną Walthera P38. Do starcia znów może bowiem dojść w ćwierćfinale.

Scolari w porę przestawił Brazylię na tryb europejski, co zaowocowało zdobyciem Pucharu Konfederacji. Sabella zdaje się podążać tą samą ścieżką. Przed fazą pucharową musi przebyć tym traktem ile się da, ignorując żądania swojego kapitana. Bo ta droga zwiększa szansę Argentyny na zwycięstwo. Nawet, jeśli w pewien sposób hamuje Messiego.

Co za czasy, że najmocniejszą stroną Brazylijczyków jest obrona, a spontaniczność reprezentują Niemcy. Helmut Schön i Vicente Feola przewracają się w grobie.

***

Właśnie, Niemcy. Autorzy drugiej po Holendrach młócki. Co ciekawe, również na rywalu z Półwyspu Iberyjskiego. Na razie Hiszpania i Portugalia w starciu z resztą Europy ma bilans bramkowy 1:8.

Jak na ironię, Iberyjczycy dominują w piłce klubowej, w tym roku zaliczając dublet. Nawet więcej – zmonopolizowali finały europejskich pucharów, pozbawiając w nich jakiegokolwiek przedstawiciela na Północ od Pirenejów. Werdykt o nadejściu wiatru zmian byłby jeszcze przedwczesny, jednak z pewnością powoli zmienia się rozkład sił. Wielkie turnieje czasem przynoszą wielkie zmiany. Euro 2008 zwiastowało nadejście iberyjskiej dominacji. Narodziła się Barcelona Pepa Guardioli. Wkrótce wyścig zbrojeń rozpoczął drugi Galaktyczny projekt Florentino Pereza. W mniej niż dwa lata Blaugrana i Real skupili w swoich kadrach najlepszych piłkarzy świata. Jeśli w końcu, po latach bycia głównym pretendentem, zwyciężą Niemcy – przynajmniej w piłce reprezentacyjnej – rozpocznie się tworzenie nowego ładu w futbolu.

***

Choć wydaje się to nieprawdopodobne, za dwa lata będzie nas czekał jeszcze lepszy turniej. I to nie tylko ze względu na odsiew słabeuszy, jaki zapewni geograficzne ograniczenie uczestników do Starego Kontynentu. Mundial w Brazylii stanowi bowiem poligon doświadczalny dla kilku nieco nadszarpniętych potęg. Na Euro w ojczyźnie buduje się Francja, z potężnym zapleczem w postaci zeszłorocznych mistrzów świata u-20. Zbroi się Anglia, nieśmiało przeprowadzając zmianę pokoleniową. Jest ogarnięta rewolucją kadrową Holandia, którą od lipca przejmie Guus Hiddink, specjalista od niemożliwego. A będą też Niemcy, być może ubrani już w światową koronę, Hiszpanie po nieuchronnym liftingu oraz tradycyjni faworyci – Włosi oraz Portugalczycy. Ośmiu kandydatów, a tylko jedno miejsce do złota.

Ósmym graczem będzie wczorajszy ślamazarny, nieco kulawy czarny koń, czyli Belgia. To jeszcze surowy zespół i, jak niewielu jest w stanie zauważyć, dojrzeje dopiero we Francji. Czerwonym Diabłom, o ironio, brakuje właśnie diabelskiego pierwiastka – charakteru. Niderlandzkiej wersji Roya Keane’a. Na razie ekipa Wilmotsa przypomina zbieraninę uzdolnionych, grzecznych chłopczyków, bojących się trochę własnych możliwości. W tej drużynie jest za dużo gwiazd. Jedenastu liderów oznacza w praktyce żadnego. Ciężko dojrzeć także jakąś tożsamość czy styl. Atak pozycyjny wyszedł dosyć komicznie, więc Czerwone Diabły przeszły na kontry. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby męczarnie nie odbywały się przeciwko Algierii. Belgowie jednak mają najcenniejszego możliwego sojusznika – czas. 24 miesiące to wystarczająco dużo na wyłonienie przywódców. I wyhodowanie nabiału, który być może  już na południowoamerykańskiej ziemi. Szczególnie, jeśli w 1/8 finału Belgom przyjdzie się zmierzyć z pancernym czołgiem Joachima Loewa.

Brazylia to ledwie przedsmak. Piłkarska Gra o Tron rozpocznie się już za dwa lata. I jestem w stanie założyć się o sporą kwotę, że faza pucharowa będzie istnym Czerwonym Weselem.

***

Przed meczem USA - Ghana dziwiło mnie lekceważące podejście do Amerykanów. Nawet Zbigniew Boniek trochę szydził, że Jankesi to tacy chłopcy, co poklepią się po plecach, zmotywują, a potem i tak schodzą ze spuszczonymi głowami. Dziwne słowa. Zwłaszcza w ustach Polaka. Bo akurat od naszych „sojuszników” moglibyśmy się wiele nauczyć, jeśli chodzi o piłkę nożną. Znaczy soccera.

Możemy się śmiać z rodaków Obamy. Z ich niegdyś śmiesznych pomysłów typu dzielenia meczu na tercje. Z grania spotkań na boiskach do futbolu amerykańskiego. Z ich nieuleczalnego „soccera”. Z tym, że od jakiegoś czasu ich soccer zmienia się w football. Football przez wielkie „F”. W XXI wieku niedoceniani Jankesi potrafili wejść do najlepszej ósemki mundialu oraz wspiąć się na szczebel finału Pucharu Konfederacji, po drodze eliminując Hiszpanię. W ich lidze grają już nie tylko wypaleni emeryci, lecz zawodnicy spokojnie mogący jeszcze grać w solidnych europejskich klubach, jak Tim Cahill, Jermain Defoe, Julio Cesar, Robbie Keane czy Clint Dempsey. Nowy Jork wybrał David Villa, podobnie jak zapewne niedługo uczyni Frank Lampard, dla amerykańskiego snu i jeszcze bardziej amerykańskich dolarów gotów wzgardzić macierzystym West Hamem.

I wreszcie – amerykańska federacja zatrudniła Jurgena Klinsmanna. Człowieka, który nauczył ładnie grać Niemców. To tak, jakby zrobić z Pudziana mistrza breakdance’u. Amerykanie, ze swoim kapitałem, zapleczem ludzkim i rosnącym zainteresowaniem piłką, mogą za kilka lat wejść do czołówki. O ile już w pewien sposób w niej nie są, regularnie utrzymując się w pierwszej dwudziestce rankingu FIFA. „Klinsi” wskaże im kierunek. A może i sam dotrwa do czasu, by poprowadzić USA do wielkiego sukcesu.

Dlatego zacznijmy się śmiać z soccerowców dopiero wtedy, gdy będzie mieli podobne dylematy – jaki ośrodek wybrać przed mistrzostwami? Brać do ligi Villę czy Lamparda? A może obu na raz?

Na razie to, co dla nas jest sufitem, dla nich jest podłogą.

TOMASZ GADAJ

Pin It