Tomasz Hajto – jeden z najlepszych stoperów w historii polskiej piłki, człowiek charakterny, który nigdy nie odstawiał nogi. Zawsze mówi to, co myśli, dlatego ma tylu zwolenników – co przeciwników. Po słabym meczu reprezentacji Polski mówił wprost, że on i jego koledzy dali dupy, a nie tak jak dzisiaj w „erze” Błaszczykowskiego, że piłkarze przeszli obok meczu. Właśnie dlatego szanuję Hajtę. Jest szczery, nigdy nie sztampowy – jeden z największych charakterów w polskim futbolu.
Można mu zarzucić wiele. Wieczna krytyka w kierunku selekcjonerów i piłkarzy, w przeszłości hazard, ciągłe przypominanie o tym, że on grał w Schalke, a inni nie. Dlatego on nigdy nie dopuszcza do swojej świadomości krytyki ze strony ludzi, którzy w piłce osiągnęli mniej niż on, bądź w ogóle zawodowo w piłkę nie grali. Czasami argument typu: „ja grałem w piłkę, a ty nie” – można uznać za wykręcanie się od odpowiedzialności, jak miało to miejsce za czasów pracy w Białymstoku. Hajto jednak to wzór, bo gdy zaczynał przygodę z piłką, nie mógł liczyć na niczyją pomoc. Gdzieś z Makowa Podhalańskiego zdołał się wybić tam, gdzie nie doszli piłkarze, których menedżerowie ciągnęli za uszy. Życie Hajty to także ciemna strona, ale wydarzenia z łódzkiej dwupasmówki nie zamierzam przytaczać, bo nie jestem tutaj od oceniania ludzi. Było, minęło – a tak na prawdę liczy się futbol i na tym się skupmy.
Hajto miał ciężko. Uczył się w Technikum Mechanicznym w Suchej z Beskidzkiej, stamtąd szybciutko do autobusu, którym dojeżdżał na treningi do Żywca, gdzie grał w miejscowym Góralu. Szansa na poważny transfer pojawiła się, kiedy związany z Hutnikiem Kraków Władysław Łach zaproponował Hajcie grę w krakowskim klubie. Młody zawodnik skorzystał z pierwszej „życiowej szansy”. Hutnik to był już poważny etap. Początki bardzo obiecujące, ale końcówka już dużo słabsza. Hajto postanowił odejść, korzystając z prawa Bosmana, które pozwalało na bezpłatne odejście po zakończeniu kontraktu. Do Hajty zadzwonił działacz Górnika Zabrze – Edward Socha. Zaproponował przyjazd, ale tak naprawdę nic mu nie obiecał. W Zabrzu był postacią absolutnie pierwszoplanową. Ale jedno zdarzenie z tamtego okresu Hajto pamięta doskonale. Chodzi o mecz z Legią w Warszawie, kiedy sędziujący ten mecz – niejaki Pan Redziński wyrzucił z boiska aż trzech zawodników Górnika. Wtedy Hajto tak się zdenerwował, że praktycznie po dzień dzisiejszy uważa, że mecze sprzedawano i to na potęgę. W PZPN-ie powiedzieli, że nic o tym nie wiedzą, po dziś dzień odpierając zarzuty o pasywności względem korupcji w tamtym okresie czasu.
Górnik Zabrze zaczął biednieć. Zmienili się inwestorzy, a nowy człowiek w Zabrzu – Stanisław Płoskoń, bardzo chciał sprzedać zawodnika, aby ratować budżet. Ofertę za Tomasza Hajtę nadesłał MSV Duisburg, oferując kwotę 650 tysięcy marek, na co w Zabrzu chętnie się zgodzili. W ten sposób Hajto wyrwał się z biednej, patologicznej wtedy polskiej ligi. Był jednym z nielicznych szczęśliwców, którzy dostali się do elitarnej Bundesligi. Niemcy – inny świat, inne pieniądze.
W Duisburgu polski obrońca z miejsca stał się czołową postacią. Był ulubieńcem słynnego niemieckiego trenera – Friedhelma Funkela. W Bundeslidze Hajto zagrał trzy sezony w barwach Duiburga, będąc czołową postacią klubu. Po spadku z 2.Bundesligi Hajto skorzystał z oferty Schalke 04, która była z rodzaju tych „nie do odrzucenia”. W Gelsenkirchen grał już inny polski obrońca – Tomasz Wałdoch. Razem z rodakiem „Gianni” stworzył najlepszą defensywę w Niemczech obok obrony Bayernu. Po zdobyciu wicemistrzostwa Niemiec w imponującym stylu, „Die Königsblauen szykowali się do rozgrywek Ligi Mistrzów, gdzie reprezentant Polski chciał grać od dziecka. Podobno też już jako młody chłopak marzyło grze w Schalke – wypada mu wierzyć na słowo… Klub nie był bez szans. Hajto miał obok siebie takich piłkarzy jak Mpenza, van Hoogdalm, Wilmots czy maszyna do strzelania goli – Ebbe Sand. Niestety jedyna przygoda z Ligą Mistrzów dla Hajty skończyła się bardzo szybko, bo już na fazie grupowej. Niemiecki klub odpadł, mając za rywali Arsenal, Panathinaikos i Real Mallorcę. Hajto rozegrał wszystkie sześć spotkań i strzelił jedną bramkę. Wykorzystał rzut karny w 22′ minucie meczu z Mallorcą wygranym 4:0.
Potem szło już gorzej. Hajto w Schalke rozegrał jeszcze trzy sezony, zajmując odpowiednio piąte i dwa razy siódme miejsce. W europejskich pucharach jego zespół przeżył jedną z największych kompromitacji w historii, spowodowaną porażką z Wisłą Kraków (2:5 w dwumeczu). Reprezentant Polski miał w klubie bardzo silną pozycję. Po zakończeniu rządów – najpierw Stevensa, potem Neubratha – klub objął znany wszystkim Jupp Heynckes, mający za zadanie zrobić porządek. Nie lubił piłkarzy, którzy mieli zbyt silną pozycje w klubie. Między Hajtą i Heynckesem były chłodne, żeby nie powiedzieć lodowate stosunki. Odszedł do Norymbergi w 2004 roku, ale nie zagrzał tam długo miejsca. Odszedł w 2005 roku do Southampton z powodu kłótni z trenerem Wolfgangiem Wolfem. Trenerowi nie spodobało się to, że Hajto odważył się go skrytykować w mediach. Pozostał niedosyt, bo Polak w chwili transferu miał 33 lata, więc stało się jasne, że najlepsze chwile w karierze minęły bezpowrotnie. Hajto kontynuował karierę w Anglii – Southampton i Derby County, ale bez żadnych fajerwerków. Kilka sezonów w Ekstraklasie zwieńczyło jego karierę. Mógł jeszcze pograć na zapleczu Premier League, ale, jak to określił, był zmęczony Anglią.
Tomasz Hajto to nieodłączna historia podboju Bundesligi przez Polaków. Pozostał niedosyt, bo według mnie on miał wszystko, żeby grać w takim klubie jak Schalke dziesięć lat, a nie tylko cztery. Był na mundialu w Korei i Japonii w 2002 roku, ale wszyscy pamiętamy, w jakim stylu nasza reprezentacja odpadła z tego turnieju. Jako wciąż znakomity piłkarz nie pojechał na mundial 2006 – oficjalnie zrezygnował z gry w kadrze, nieoficjalnie był skłócony z ówczesnym trenerem – Pawłem Janasem. Kolejny po Krzynówku piłkarz, któremu nie można było odmówić charakteru. Pewnie osiągnąłby dużo więcej, gdyby nie jego niewyparzony język, ale to nieodłączny urok jego osoby.
Mógłbym jeszcze napisać o przemycie papierosów i wysokiej grzywnie nakazanej do zapłacenia przez sąd w Essen ze względu na posiadanie hurtowej ilości „wyrobów tytoniowych” bez akcyzy. Ale zostawmy to. Niewątpliwie bez Hajty polski futbol byłby dużo uboższy. Z nim nigdy nie było i z pewnością nie będzie nudno.
KAMIL ROGÓLSKI