Spalony kotlet (1). Marcin Smoliński

Zapowiadali się smakowicie. Mieli strzelać gole, asystować, bronić. Jak nikt dotąd. Talenty z czystej wody. Wszyscy się nimi zachwycali, pomagali, wspierali. A oni? Wiele nie robili. Brali, co życie dawało. Garściami, jak wcześniejsze pokolenia. Ale w końcu zatrzymali się i zorientowali, że coś nie gra. To oni nie grali. Siadali na ławkę, smutki topili w alkoholu. Sen skończony, zanim na dobre się zaczął… Ruszamy z nowym cyklem na łamach FootBaru. Co czwartek przedstawiać Wam będziemy sylwetki piłkarzy, którzy z różnych przyczyn nie wypalili. Na początek Marci n Smoliński.

***

Niski, zwrotny, grający i w środku pomocy i na skrzydle, z dobrze ułożoną lewą nogą i przyzwoitym dryblingiem. Niegdyś „Odkrycie roku”, dziś piłkarz pierwszoligowej Olimpii Grudziądz, bez choćby jednego meczu w reprezentacji. Smoliński nie myśli o sobie w kategorii przegrania życia, choć gdy przypomnimy sobie ile sobie po nim obiecywano, dziś śmiało może sobie pluć w brodę. Przez wielu nazywany piłkarskim leniem, któremu po pierwszych osiągnięciach odbiła sodówka.

19-letni Smoliński trafił do Legii latem 2004 roku, wraz z kilkunastoma innymi, bardziej lub mniej znanymi zawodnikami. Wśród nich byli doświadczeni Bartosz Karwan czy Paweł Kaczorowski, a także młodzi zdolni, jak Łukasz Fabiański, Jakub Rzeźniczak, Dariusz Zjawiński czy Maciej Korzym. Niewielu wiedziało wówczas kim jest przychodzący z GKP Targówek „Smoła”, choć Artur Boruc już na samym początku jego przygody z Legią stwierdził, że to właśnie z niego stołeczny klub będzie miał najwięcej pożytku.

Pierwszy mecz w wojskowych barwach Marcin zagrał 26 sierpnia 2004 roku. Była to druga runda eliminacji Pucharu UEFA, legioniści pewnie prowadzili z gruzińskim FC Tiflis i w drugiej połowie trener Dariusz Kubicki desygnował młodego pomocnika do gry. Jednak nie pierwszy, a drugi mecz zapewne pozostał w pamięci Smolińskiego na długo. W 84. minucie rewanżowego meczu 1 rundy Pucharu UEFA z Austrią Wiedeń wprowadzony na ostatni kwadrans „Smoła” strzelił jedyną bramkę dla legionistów w dwumeczu z Austriakami.

Piłkarze ze stolicy z Europą pożegnali się już we wrześniu, ale młodemu pomocnikowi ten występ niewątpliwie pomógł w dalszej karierze w Warszawie. Od tego momentu Smoliński zaczął grać bowiem w podstawowym składzie Legii. Zaliczył bardzo udaną końcówkę rundy jesiennej, a szczególnie wyróżnił się w derbowym starciu z Polonią, wygranym przez jego drużynę 4:1, kiedy to zanotował bramkę i asystę. Tak mówił o nim wówczas Ryszard Bryhczy, syn legendy Legii, Lucjana i trener Marcina w Targówku:

– To będzie wielki piłkarz. Ma szansę być liderem Legii na lata. Nawet taki autorytet jak mój ojciec to powtarza, a on się rzadko myli.

W marcu 2005 roku, w głosowaniu plebiscytu Canal+ i PZPN do nagrody „Piłkarskiego Oscara”, Smoliński zdystansował Piotra Gizę i Konrada Gołosia w kategorii „Odkrycie roku”. Jak później powiedział w rozmowie z Weszło, to wyróżnienie tylko mu przeszkodziło w dalszej karierze. Od tej pory skupiała się na nim większa uwaga niż dotychczas, bardziej szczegółowo był również obserwowany przez paparazzi. „Smoła” przyznaje bowiem, że nigdy nie był grzecznym chłopcem i po meczu lubił wyjść z kolegami na miasto. Tym bardziej, że jest chłopakiem pochodzącym z blokowisk.

- Dziennikarze rozdmuchali całą sprawę. Same „ochy” i „achy” pod moim adresem padały i chyba nie wytrzymałem. Można chyba powiedzieć, że nagle znalazłem się pod olbrzymią presją. Wiem, że teraz nie mogę się pod nią ugiąć.

Marcin Smoliński, wypowiedź z marca 2007 roku

Rundę wiosenną sezonu 2004/05 Marcin – podobnie jak cała Legia – miał już zdecydowanie słabszą. Zaledwie jedna asysta w dziesięciu spotkaniach i kontuzja, która wykluczyła go z gry w końcówce rozgrywek - nie tego oczekiwano od gościa, który miał zostać sprawdzony w reprezentacji. To właśnie wiosną „Smoła” miał udowodnić ówczesnemu selekcjonerowi Pawłowi Janasowi, że warto na niego postawić w kadrze. Niestety, obniżył loty i debiutu w pierwszej reprezentacji się nie doczekał, aż po dziś dzień. Zagrał jedynie kilka spotkań w drużynach młodzieżowych.

W kolejnym sezonie następował dalszy regres Smolińskiego. Z powodu kontuzji pleców jesienią zagrał tylko trzy mecze w barwach Legii, a wśród kibiców tej drużyny zaczęto powątpiewać w jego zaangażowanie w grę. Pojawiły się głosy o wodzie sodowej, zbyt szybki sukces miał bowiem sprawić, że „Smoła” na boisku stał się tylko pozorantem, a i tak mógł być spokojny o miejsce w składzie. Do pionu ustawił go dopiero Dariusz Wdowczyk, który w tamtym sezonie doprowadził Legię do mistrzostwa. Niestety, Smoliński nie mógł świętować tego sukcesu, bo wiosną został wypożyczony do… Odry Wodzisław. Zimą mógł jeszcze zdecydować się na wyjazd do St. Johnstone, występującego w szkockiej drugiej lidze, ale zrezygnował. Ponoć nie pasował mu tamtejszy siłowy styl gry.

W Wodzisławiu pozbawiony ambicji Smoliński przez pół roku zagrał raptem 150 minut i za sezon 2005/06 mógł „pochwalić się” mało korzystnym bilansem ośmiu meczów. Bez choćby jednej bramki czy asysty w lidze. Jesienią 2006 grał jeszcze w Odrze, która jednak była czerwoną latarnią ekstraklasy. Po kolejnej kontuzji „Smoła” wrócił do gry na ostatnie sześć kolejek, ale w bezbarwnej drużynie, niewiele mógł zdziałać. Wiosną znów grał dla Legii, w swoim pierwszym meczu przy Łazienkowskiej przeciw ŁKS-owi strzelił nawet bramkę, a rundę zakończył jeszcze z dwoma asystami. Cóż jednak z tego, skoro kolejny sezon zaczął… z kontuzją.

Z tego powodu pierwszy mecz rozegrał dopiero w szóstej kolejce, 31 sierpnia 2007 roku przeciw Zagłębiu Lubin. Później znów się poskładał, a do grania wrócił na ostatnie pięć spotkań rundy jesiennej. Zimą sporo mówiło się o przenosinach Smolińskiego do… Polonii, z którą podobno miał być już dogadany. Sam piłkarz kategorycznie zaprzeczał jednak jakimkolwiek doniesieniom łączącym go z drugim warszawskim klubem. W tym czasie pozycja „Smoły” w Legii była bardzo słaba, a trener Jan Urban otwarcie mówił, że nie widzi już dla niego miejsca w składzie. W styczniu zainteresowanie nim, a także innym niechcianym w Warszawie, Marcinem Burkhardtem, wyraził ŁKS, ale ostatecznie obaj nie trafili do Łodzi. Marcin został w Legii, w której wiosną wystąpił w pięciu meczach. Strzelił nawet dwa gole w ostatnim meczu sezonu przeciw Polonii Bytom, pieczętującym wicemistrzostwo Polski dla klubu z Łazienkowskiej.

Niewiele jednak z tego wynikło, bo trener Urban wciąż nie widział dla niego miejsca w składzie. W czerwcu „Smoła” był na testach w holenderskim De Graafschap, ale tamtejsi trenerzy nie zdecydowali się na skorzystanie z jego usług. W sierpniu wrócił temat wypożyczenia 23-latka do ŁKS-u, jednak znów nic z tego nie wyszło. Smoliński został w Legii, czego z pewnością nie może zaliczyć do najbardziej udanych decyzji w życiu. Jesienią na boiskach ekstraklasy pojawił się bowiem tylko raz. Już w październiku zaczął więc wyrażać swoje niezadowolenie i chęć odejścia z Warszawy, aż w końcu dopiął swego. W lutym na pół roku został wypożyczony do… ŁKS-u, w którym zagrał we wszystkich meczach rundy rewanżowej i prezentował się z dobrej strony. Gdy w czerwcu wracał do Legii, o jego względy zabiegał Śląsk, Widzew oraz Lechia. Ostatecznie – co chyba nikogo nie może dziwić – Smoliński na kolejny sezon pozostał w Warszawie. Zagrał w niej 19 razy w ciągu roku, ale przez Jana Urbana przeważnie wprowadzany był w końcówce. W kwietniu 2010 roku jasne stało się, że „Smoła” nie przedłuży wygasającego z Legią kontraktu i zmieni barwy klubowe. Tak o Marcinie Smolińskim mówił były kapitan Legii, Leszek Pisz:

- Wokół tych piłkarzy, szczególnie Smolińskiego, było za dużo szumu. Media, a z nimi kibice, zrobili z tych chłopaków gwiazdy już po jednym meczu. Trzeba mieć sporo oleju w głowie i mnóstwo samozaparcia, by przy Łazienkowskiej coś osiągnąć.

W lipcu podpisał kontrakt z pierwszoligowym ŁKS-em, z którym w rok wywalczył awans do ekstraklasy. W tym czasie był kluczową postacią drużyny Andrzeja Pyrdoła – strzelił wówczas pięć goli i zaliczył cztery asysty. Wszystko zaczęło się jednak psuć po awansie łodzian do elity. Jesienią Smoliński zagrał co prawda w większości meczów drużyny, popisał się nawet asystą w kluczowym, derbowym spotkaniu z Widzewem, ale zimą doznał kontuzji kolana i do końca sezonu nie pojawił się już na boisku.

Poza tym, „Smoła” zaczął dochodzenie w PZPN w sprawie wypłacenia mu przez klub zaległych należności. Mimo regularnej gry, Marcin bardzo źle wspomina okres spędzony w ŁKS-ie. Twierdzi, że gdy doznał kontuzji został pozostawiony sam sobie, nikt się nim nie interesował i w ogóle w Łodzi stracił przyjemność z gry w piłkę.

Od 2012 roku Smoliński jest piłkarzem pierwszoligowej Olimpii Grudziądz. W ubiegłym sezonie grał w zdecydowanej większości meczów dziewiątej drużyny zaplecza ekstraklasy. Twierdzi, że organizacyjnie jest to klub, który dałby sobie radę w ekstraklasie, a sportowo, może pokusić się nawet o niespodziankę i walkę o awans. W obecnym sezonie „Smoła” zagrał w każdym meczu Olimpii.

Dziś ma 28 lat. Niby nie jest to wiek, w którym powinno myśleć się o piłkarskiej emeryturze, ale jak na potencjał jakim dysponował, Smoliński ma czego żałować. Gdy szturmem podbijał ekstraklasę i stał się jej odkryciem, obrał złą drogę. Zamiast na siłowni czas spędzał w warszawskich lokalach, a luz na boisku zamienił na rozprężenie i brak ambicji. We wspomnianym już, kwietniowym wywiadzie mówił o sobie:

- Wielu lepszych ode mnie miało ugrać o wiele więcej, a skończyli znaczniej gorzej, niż ja (…) Mogłem osiągnąć i zagrać więcej w Ekstraklasie, ale jestem zadowolony z tych kilku sezonów.

Nam jednak wydaje się, że jest to zwyczajne lanie wody. Smoliński dysponował potencjałem zdecydowanie wyższym od większości ligowców, tymczasem przez dziewięć lat profesjonalnej kariery nie zadebiutował nawet w reprezentacji – w tej samej, w której taki Tomasz Jodłowiec zagrał już prawie trzydzieści meczów. Nie liznął również piłki zagranicą. Jeśli mówimy o niespełnionym talencie , spalonym kotlecie, to Marcin Smoliński jest postacią idealnie mieszczącą się w ramy naszego cyklu. Wkrótce przekonacie się, że takich piłkarzy w Legii było więcej…

WIKTOR DYNDA

Fot. Legia.net

Długo myśleliśmy nad życzeniami dla naszych czytelników, aż pomocną dłoń wyciągnęli Robert Lewandowski, Jerzy Engel, Tomasz Frankowski, Jan Kocian, Roman Kołtoń i wielu, wielu innych. A zatem… Wesołych Świąt!
Pin It