Jak stałem się futbolowym pragmatykiem

Nowy rok, nowe zwyczaje. Trzeźwe – powiedzmy – spojrzenie na rzeczywistość. Podsumowania, wnioski. Niepokojące wnioski.

By zobaczyć, ile może zmienić się w 12 miesięcy, wystarczy rzucić okiem na Premier League. W zeszłym roku opublikowaliśmy na FootBarze tekst o kibicach Liverpoolu wierzących w odrodzenie The Reds. Artykuł zjechano w komentarzach, natomiast autora obarczono mianem nawet nie fantasty, co człowieka psychicznie chorego. Ekipa z miasta Beatlesów jeszcze tydzień temu była liderem tabeli. Kto by się tego spodziewał? Lub tego, że United wyląduje w czeluściach przeciętności? Że to Southampton będzie dostarczał angielskiej kadrze najwięcej reprezentantów? Że Ozil zagra w Arsenalu? 365 dni może zmienić bardzo wiele. Również w poglądach

Czytaj również: Spalony kotlet (1). Igor Sypniewski

Idealny 1 stycznia. Tradycyjne odsłuchanie „New Years Day”. Na pełen regulator. Choć nie mają tego w zwyczaju, ba – to pewnie dla Irlandczyków byłoby uwłaczające – ale U2 dziś było tylko supportem. Przedsmakiem maratonu Premier League, doskonałego panaceum na rzadki dzień bez pracy, uczelni, obowiązków. Zamiast długonogiej brunetki, 2014 rok powitał ze mną Michael Laudrup, Edin Dżeko, Jesus Navas i Wilfried Bony. Swansea – Manchester City. Niezły mecz, chociaż pozbawiony emocji z powodu duetu zabójczych ciosów Obywateli w drugiej połowie. To jednak dla mnie było nieważne. Owe spotkanie uświadomiło mnie, jak bardzo na przestrzeni lat zmieniło się moje spojrzenie na futbol.

Pięknie grające Swansea… irytowało mnie. Łabędzie są żywym dowodem na to, że każdy zespół odzwierciedla w pewien sposób charakter trenera. Michel Platini powiedział kiedyś o Michaelu Laudrupie, że jego największą wadą był brak egoizmu, przez co strzelał mniej bramek niż powinien. Genialnie dryblował, świetnie inicjował akcje, lecz nieraz niepotrzebnie podawał w dogodnych sytuacjach bramkowych. Jakby bał się odpowiedzialności, sprytnie obdzielając ją kolegom. Słowa Francuza to idealna, najświeższa definicja walijskiego klubu. Zespołu grającego ładnie dla oka, mogącego zwrócić uwagę postronnych kibiców. Wręcz zauroczyć ich. Wrażenie estetyczne mają potwierdzenie w statystykach – żadna inna drużyna nie ma tak długo futbolówki przy nodze, jak właśnie Michu i koledzy. Brzmi ładnie, lecz można sytuację łatwo odwrócić – nikt tak jak podopieczni Duńczyka nie marnują czasu. Niekończące się podania wszerz, brak ryzykownych zagrań do przodu, a zagrożenia objawiają się głównie przy dośrodkowaniach bądź strzałach, nie po efektownych klepkach czy błyskotliwym crossie. Swansea kreowało te swoje nieskończenie długie akcje. Mącili, biegali wte i we wte. Kombinowali straszliwie. Faworyci natomiast, niczym doświadczony bokser, czekali aż maluch zmęczy się bezproduktywnym machaniem łapami i wyprowadzili trzy celne uderzenia, które posłały niedoszłego czarodzieja pięściarstwa na deski.

Denerwował mnie, bądź co bądź, ładnie grający zespół. Autentycznie wolałem, żeby Łabędzie, zamiast nieudolnego kopiowania Barcelony, postawiły tzw. autobus. A nuż udałoby się coś strzelić, nie stracić i tym samym być o kroczek bliżej Ligi Europejskiej. Tym samym ostatecznie, choć nie z premedytacją, odciąłem pępowinę dziecięcego, naiwnego spojrzenia na futbol. Będzie mi tego brakowało. To chyba ta ilość obejrzanych meczów, doznanych zawodów, tak mniej licznych niż łez szczęścia. Jako dziecko, wynik był sprawą drugorzędną, a porażka w ładnym stylu plasowała się wyżej niż brzydkie zwycięstwo. Irytowało mnie, gdy kadra Engela, w ledwie nastoletnich oczach uchodząca za potęgę, męczyła się z jakimiś Białorusinami. Miałem zepsuty humor, kiedy Manchester United nie wygrywał trzema bramkami. Nawet podwórkowe granie nie było udane, jeśli triumf nie był jednocześnie wysoki i efektowny. Najlepiej w pakiecie z ośmieszeniem rywala marsylską ruletką a’la Zinedine Zidane. Jeśli grało się systemem „wygrany zostaje”, miałem ambicję nie doznać ani jednej porażki, lecz równocześnie jak najwyżej pokonywać rywali.

Dziś liczy się wynik, nie artyzm. Trzy punkty zamiast trzech efektownych dryblingów. Mistrzowski tytuł ponad opinią najładniej grającego zespołu. 1:0 smakuje teraz lepiej niż 4:4. Szkoda.

Południowy, futbolowy romantyzm zamienił się w niderlandzki, szorstki, wysuszony z emocji pragmatyzm. Czymś, czym kiedyś gardziłem. Gdy żyje się piłką, czyta i pisze się o niej, ogląda mecze, skróty, kompilacje, rozmawia się na ten temat w pracy, na uczelni, z kolegami, szefami, obcymi ludźmi, to ona powszednieje. Traci wyjątkowość, jak nadużywana zabawka. Staje się biznesem, w którym wygrywa się za rezultat, nie wrażenia estetyczne. Proces zaczął się lata temu, gdy pieniądze włączyły do gry o mistrzostwo Anglii nowobogackie Chelsea i City, przerywając monopol United. Ferguson musiał szukać innych solucji. Utrzymał się na szczycie, lecz w innym stylu. Coraz częściej 20-krotni czempioni grali brzydko, acz skutecznie. Zwycięstwa stały się wyszarpywane, wyniki 1:0 stały się zaś pod koniec ery Szkota codziennością. Psioczyłem, ale ileż bym dał, żeby Moyes chociaż tyle umiał. Ciężko było się z tym pogodzić. Jeszcze w 2011 roku chciałem, by United w finale Ligi Mistrzów z Barceloną postawiło na frontalny atak. Jakież szczęście mieli kibice z Old Trafford, że los nie rzucił mnie na ławkę Czerwonych Diabłów, bo mielibyśmy wtedy do czynienia z pierwszym dwucyfrowym wynikiem w ostatnim meczu Champions League. Dziś pewnie marzyłbym o grze z kontry, byle Ferguson wtedy po raz trzeci uniósł puchar.

I tak samo chciałem, by Swansea dzisiaj, zamiast nieudolnie nabijać statystykę podań, wykazało się cwaniactwem, sprytem. By znalazło fortel na to potwornie silnie City. Choćby to miało oznaczać zabunkrowanie się we własnym polu karnym.

Jasne, można grac i ładnie i efektywnie. Połączenie idealne, jednak ideały występują rzadko. Nie tylko wśród kobiet. W piłce też. Kiedyś United było takim ideałem, ale musiało dostosować się do obecnej rzeczywistości. Konfiguracji, w której rzadziej niż przed laty startują z pozycji siły. Może renesans formy przywróciłby pięknej grze jej miejsce w hierarchii? Niegdyś obowiązku, dziś niekoniecznie wymaganego dodatku.

Tego Wam w Nowym Roku życzę. Radości z futbolu. Jak najwięcej boiskowego piękna.

TOMASZ GADAJ

Pin It