Duch Smudy krąży nad reprezentacją

smuda_legianet

Nastroje po blamażu w eliminacjach do mundialu w RPA były dużo bardziej ponure niż teraz. Nadszedł koniec pewnej ery – polski futbol z dnia na dzień musiał poradzić sobie bez odchodzących piłkarzy, którzy decydowali o obliczu tej drużyny. Nawet to, co się dzieje dzisiaj, to nic w porównaniu do tamtego kryzysu i klęski w Mariborze…

Franciszek Smuda stanął przed arcytrudnym zadaniem stworzenia drużyny praktycznie od zera. EURO 2012 to bezsprzecznie była nasza porażka, jednak paradoksalnie gra biało-czerwonych nie wyglądała tak tragicznie. Smuda miał koncepcję, był konsekwentny w działaniu. Postawił wszystko na jedną kartę i nawet jak chwilowo nie szło, nie szamotał się w swoich decyzjach, nie kajał się, nie skamlał i nie przepraszał.

Dzisiaj okazuje się, że Smuda nie był wcale takim naturszczykiem. Zdawał sobie sprawę z tego, że dysponuje ograniczonymi środkami. Dokładnie pamiętam eurogorączkę, która rozpoczeła się mniej więcej w lecie 2011 roku, kiedy zbliżały się terminy trudnych spotkań z Argentyną „B” i Francją. Dziennikarze od Odry po Bug namawiali na sprawdzenie coraz to nowego ligowego planktonu. Ludziom wydawało się, że jeśli Smuda postawi na Arkadiusza Piecha albo Macieja Jankowskiego, nagle zbawi to polską reprezentację. Odwoływano się do początku kadencji Leo Beenhakkera i bezgranicznej wiary w polską ligę. Smuda wiedział od początku to, co Fornalik zrozumiał pod koniec swojej kadencji. Ekstraklasa to rozgrywki półamatorskie, nieliczące się w Europie. Nawałka to orędownik tych rozgrywek, bo jeszcze niedawno sam był ich częścią.

Franz oparł drużynę na 14-15 zawodnikach i oprócz Murawskiego byli to wyłącznie piłkarze z lig zagranicznych. Od początku zarzekł się, że będzie stawiał na piłkarzy naturalizowanych, bo oni niosą za sobą należytą jakość. Ciągłe namowy do sprawdzania 24-25 letnich „talentów” z Ekstraklasy wydawały się nie mieć końca. Franciszkowi Smudzie próżno było znaleźć zrozumienie w środowisku, jednak ja z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że Smudę rozumiem. Od początku do końca ufał Obraniakowi, a ten odpłacał się dobrą dyspozycją. Zawsze między „Ludo” i Robertem Lewandowskim nie było równowagi. „Farbowane lisy” stały się synonimem z pozoru nieudolnej filozofii Franza.

Czytaj także: OBRANIAK. CZAS PRZYZNAĆ SIĘ DO BŁĘDU

Wyselekcjonowanie grupy osób, która przede wszystkim będzie mu ufać – to był cel nadrzędny Smudy. Błaszczykowski grał jakby efektywniej, Lewandowski był  jakby skuteczniejszy w odniesieniu do teraźniejszości. Może dlatego, że Smuda wprowadzał „Lewego” do Lecha, a w momencie wyjazdu Błaszczykowskiego do Dortmundu Franek był na świeczniku. Warto dodać, że reprezentacja grała wtedy wysokim pressingiem, co pomagało „Lewemu” strzelać bramki. Tak bardzo dzisiaj tego brakuje.

To jest jedno z jego zasług. Całe przesłanie tego tekstu tyczy się tego, że po 18 miesiącach od dymisji Smudy możemy stwierdzić bez ogródek, że za Smudy było lepiej, a cały tamten projekt legł pod presją oczekiwań mediów. Oczywiście słusznych. Przypominam, że wtedy wymagano wejścia do najllepszej ósemki Europy, teraz plączemy się pomiędzy Estonią i Mołdawią. „Balon” rozdymał się do tego stopnia, że drużynę z początku czerwca 2012 roku okrzyknięto najlepszą od czasów medalu w 1982. Smuda i jego piłkarze przegrali. Franz nie wykonał zadania, ale nie możemy wszystkiego brać zero-jedynkowo. Dzisiejsze realia odsłaniają, jak bardzo trudnym zadaniem był awans z grupy na EURO 2012.

Tak mnie naszło po meczu ze Słowacją. Może wszyscy ci, którzy pluli na Smudę i plują dalej, po prostu nie mają racji?

KAMIL ROGÓLSKI

fot. legia.net

Pin It