Zidane dobija leżącego. Szkoda, że wtedy, gdy ten już zdążył wstać

Zinedine Zidane z gracją słonia dołączył do grona przeciwników Jose Mourinho. Francuz, zapamiętany z chłodnej głowy na murawie, w blasku fleszy nie waży słów równie dobrze, jak świetnie niegdyś strzelał. Dziś pudłuje strasznie, wykazując się przy tym krótką pamięcią i brakiem elementarnej lojalności.

Nie sądziłem, że kiedyś przyjdzie mi napisać choćby słówko krytyki na temat Zizou. Kochałem jego grę miłością czystą. Od pierwszego wejrzenia. 42-latek jest dla mnie do dziś najdoskonalszym rozgrywającym wszech czasów, a liczbie widzianych o nim kompilacji dorównuje tylko liczba obejrzanych filmów Clinta Eastwooda. Uwielbienie osiągało taki poziom, że podczas gry – bardziej niż z goli – cieszyłem się, gdy wychodziło mi chociaż jedno charakterystyczne zagranie francuskiego maestra. O ile jednak na murawie Zidane’owi powierzyłbym wszystkie oszczędności i opiekę nad własnym dzieckiem, to poza stadionem, na wieść o naszej współpracy, wsiadłbym do najbliższego samolotu lecącego poza Stary Kontynent.

[...] Nie potrafiłbym współpracować z trenerem, którego nie znam. Dla przykładu, nigdy nie mógłbym być asystentem Jose Mourinho. Poza tym, on już miał swoją prawą rękę.[...]

Szpila, z opóźnieniem, lecz wbita. A raczej szpilka, wręcz szpileczka, która na odpornym ciele Portugalczyka, doświadczonego w medialnych nawałnicach krytyki, zapewne nie wywoła ani krzty reakcji. Z Carlo Ancelottim były gracz Realu, w relacjach trener-zawodnik, miał na co dzień do czynienia ledwie przez dwa lata. Racja, znali się zapewne lepiej i pewnie niejeden raz zasiadali wspólnie do butelki wina, jednak ciągle to były tylko stosunki szefa z pracownikiem. Żadnej nauki trenerskiego fachu. Będący przed trzydziestką Zidane zapewne nie myślał już wtedy o emeryturze. Wątpliwe, by po treningach, zamiast wydawać litry w centrum handlowym dla żony i synka, czy kręcić reklamówki, pobierał korepetycje u Ancelottiego. Nie widzę 27-letniego pomocnika łamiącego sobie głowę taktycznymi zawiłościami lub godzinami oglądającego video z meczami Regginy Calcio. „No jak to, ale przecież miał z nim treningi, odprawy, zajęcia!” – ktoś powie. Zgadza się, tak jak Lothar Mattheus u Giovanniego Trapattoniego i Ottmara Hitzfelda. Niekoniecznie wyszło to na dobre przyszłym drużynom trenowanym przez Niemca.

Zidane zaś przebywał w jednym klubie z Mourinho lat niemal trzy, przy czym przez sezon będąc de facto współpracownikiem Zé. Nie miał dresu z napisem „asystent”, ani nie figurował jako taki w meczowych programach. Ale Zizou to właśnie u Portugalczyka raczkował jako szkoleniowiec, chłonąc pierwsze nauki. Nauki od jednego z topowych nauczycieli. Cofnijmy się w czasie do lata 2010 roku, gdy Francuz reaktywował swój mariaż z Realem.

Zaczynam pracę jako dyrektor ds. piłkarskich. Wielki wpływ miał na to zarówno Mourinho, jak i prezes Florentino Perez.

Dyrektor ds. piłkarskich. Brzmi jak niegdyś „Komisja do spraw wysokiej czynu” w PZPN. Jakkolwiek ów funkcja posiadała dziwaczną nomenklaturę, w zamysłach Mourinho i Pereza nowy członek załogi miał być pomostem między drużyną a zarządem. Dobrym duchem, wykorzystującym swoją legendę do łagodzenia wszelkich konfliktów. Nazwijmy rzeczy po imieniu – sławna maskotka o znanej twarzy. Rola oferowana zazwyczaj starszym, zasłużonym graczom. Legendom, mającym generować Realowi lepszy wizerunek. Portugalski szkoleniowiec poszedł jednak dalej. Wyciągnął byłemu wybitnemu piłkarzowi rękę. Rękę, którą wielu dałoby sobie uciąć, by otrzymać taki podarunek od The Special One.

Będzie z nami współpracować podczas spotkań Ligi Mistrzów. Dodatkowo, Zidane zacznie podróżować, na równych prawach, z drużyną na ligowe potyczki. Będzie również uczestniczył w przedmeczowych przygotowaniach, sesjach treningowych i naradach sztabu szkoleniowego.

Jose Mourinho (2010)

Francuz, który niedawno zaczął głośno mówić o pragnieniu kariery trenerskiej, na starcie dostał od The Special One wielki prezent. Mógł z bliska obserwować warsztat jednego z najlepszych szkoleniowców w historii futbolu. Poznawać jego metody, wizje, organizację zajęć. Nawiązywanie relacji z graczami. Spojrzeć od kuchni na słynny bank informacji, niegdyś dowodzony przez Andre Villasa-Boasa. I to wszystko ze względu na akt dobrej woli Mourinho, który mógł traktować „dyrektora ds. piłkarskich” jak zwykłego pracownika, zamykając dla niego treningi. Nie śmiałby? Człowiek, swojego czasu – będąc młodym szkoleniowcem – temperujący w Porto Vitora Baię czy sadzający na ławce Ikera Casillasa, śmiałby. Jestem tego więcej niż pewien.

Więc o słowa o „nieznajomości Morinho” jako trenera to obrzydliwe kłamstwo. Słaba próba odcięcia się, od bądź co bądź, nieudanej przygody 51-latka z Realem. Realem 2010-2013, który niejako wspólnie budowali. Zidane umył ręce, aby po ich wytarciu, bez zbędnego bagażu z przeszłości, asystować „świetnie znanemu” Ancelottiemu. Wyparcie się bliskiej współpracy Francuza to również akt rzadko spotykanej nielojalności. Bo na układzie Mou-Zizou znacznie bardziej skorzystał ten drugi.

25 maja 2011 roku. Miesiąc wcześniej Real zdobył pierwsze trofeum pod wodzą Mourinho – Puchar Króla. Najważniejsza bitwa tamtego sezonu rozegrała się jednak nie na murawie, lecz w gabinetach przy ulicy Av de Concha Espina 1. The Special One zwyciężył w madryckiej „wojnie na górze”. Tego dnia z pracy odchodzi dyrektor sportowy klubu, Jorge Valdano. Główny antagonista Ze, krytykujący szkoleniowca niemal od pierwszego dnia jego pobytu na Santiago Bernabeu. Triumf w stołecznej wojnie domowej winduje Portugalczyka do pozycji numer dwa w klubie. Tylko za Florentino Perezem. Perezem, rządzącym strukturami, w aspekcie sportowym dającym zaś Mourinho niemalże dyktatorskie uprawnienia. Zakochany w trenerze prezes „Królewskich” wierzył jeszcze wówczas, że jego nabytek trwale zdetronizuje Barcelonę. Gdyby szkoleniowiec poprosił wtedy o zatrudnienie do struktur klubu własnego syna, ten natychmiast podsunąłby pod nos stosowną umowę. I 30 kilogramów słodyczy dla juniora. W czerwcu jednak, zamiast latorośli Mou, dyrektorem sportowym – przy mocnym lobby 51-latka – zostaje…Zinedine Zidane. A kontakt takiego człowieka z opiekunem zespołu raczej nie ogranicza się do mówienia sobie „Buenos Dias” i wypiciu szampana na wigilijnej imprezie.

Szkoda, że Zidane nie poszedł krok dalej i w ogóle nie zanegował znajomości z Jose Mourinho. Że z nim nie rozmawiał. Że nie wie, kto to jest. Byłoby przynajmniej śmieszniej. A jest tylko groteskowo.

Chociaż, paradoksalnie, w jednym punkcie Zizou nie kłamał. Rzeczywiście – nie mógłby być asystentem Mourinho. Bo Portugalczyk od swoich ludzi bezwzględnie wymaga jednego. Lojalności.

TOMASZ GADAJ

fot. diariogol.com

Pin It