Tragiczna Cachavacha, czyli koszmar Diego Forlana

142384_heroa

Gdzieś w cieniu niespodziewanej klęski Hiszpanii, tego samego dnia, rozegrała się tragedia Diego Forlana. Niedawny postrach bramkarzy notuje spektakularny upadek. Jak na scenie politycznej, bardzo zresztą podobnej do sportowej rzeczywistości. Nie wiedząc kiedy skończyć, łatwo spaść. Dodatkowo, kilka wpadek może bardzo szybko przysłonić ogrom zasług.

W 2010 roku Forlan to był gość. Gość przez wielkie G. Najlepszy piłkarz mundialu, stanowiący dla przeciwników śmiertelne zagrożenie przy jakimkolwiek, choćby najmniejszym kontakcie z piłką. Chociaż Diego Lugano nominalnie przywdziewał kapitańską opaskę, to, przynajmniej na murawie, rządy dusz sprawował inny Diego. Naturalny przywódca, imponujący nie tylko idealnym przygotowaniem fizycznym, ale również skromnością wielkiego mistrza. Pierwszy inicjował ataki, jako ostatni odpuszczał rywalom. A przy tym asystował i, przede wszystkim, strzelał gole. Piękne gole. W jakikolwiek sposób by nie kopnął– bramka. Czy futbolówka odbiła się od pleców przeciwnika, czy z wielką siła uderzyła wcześniej pod kątem 60 stopni o trawę, zawsze wpadało. Ale czy szczęście nie sprzyja lepszym? Gdybym wówczas miał tych kilka lat mniej, to między spotkaniami afrykańskiego turnieju żarłbym się z każdym, byle tylko, choć jeden dzień, być podwórkowym „Forlanem”. Dzisiaj, na ulicach całego świata, taką ksywką określani są zapewne pechowcy. W najlepszym razie pechowcy.

Następnych 12 miesięcy nie przypominało tych kilku tygodni z RPA. Forlan w sezonie 2010/2011 zdobył jedynie, na wszystkich frontach, łącznie 10 goli. Najgorzej od 2004 roku, gdy kończył beznadziejną przygodę z Manchesterem United. Niemniej, klątwa rozpoczęła się jeszcze podczas mundialu. Rozpoczęła dosyć symbolicznie. Mijały ostatnie sekundy meczu Urugwaju z Niemcami. Tablica wyświetlała wynik 3:2 dla naszych zachodnich sąsiadów, co dawało im brązowy medal. Dla nich krążek ledwie pocieszenia, dla Latynosów, przed mistrzostwami, stanowiący nieosiągalne marzenie. Pod koniec walki ekipa Oscara Tabareza dostaje rzut wolny. Piłkę ustawia Diego Forlan, strzelec wówczas kompletny. Futbolówka ostatecznie, zamiast rozerwać siatkę, ląduje na poprzeczce Hansa-Joerga Butta. Oczywiście nikt nie ma pretensji – tylko ktoś psychicznie chory wytykałby komukolwiek to, że nie zdobył gola z wolnego. Szczególnie, gdy w ostatnich dniach grał kapitalnie, niejednokrotnie ratując narodowy zespół z opresji. W tamtym, najważniejszym bodaj momencie kariery, fortuna odwróciła się jednak od napastnika. Szczęście w magiczny sposób odeszło, by całkowicie opuścić Urugwajczyka trzy lata później na brazylijskich arenach.

Renesans formy miała dać zmiana otoczenia. Nowy kraj, nowa liga, nowy początek. Forlan dwa lata temu przybył do Mediolanu, ziemi przez niego dotychczas nietkniętej. Inter liczył na odzyskanie blasku sprzed wówczas zaledwie 365 dni. Tymczasem Urugwajczyk uzupełnił zespół, który żył wraz z nim w symbiozie. Obie strony były genialne w 2010 roku, lecz kolejne sezony zapisywały po stronie coraz większych strat. Aż popadli w marazm, przeciętność. Niczym Salvatore „Toto” Schillaci, były zresztą zawodnik „Nerazzurrich”. Genialny na czas mundialu anno domini 1990, bezbarwny chwilę po ostatnim gwizdku sędziego Joela Quiniou.

Rok po RPA Urugwaj sięgnął po Copa America, choć Forlan obudził się dopiero w ostatnim spotkaniu, aplikując dwie bramki Paragwajowi. Już wtedy powoli schodził w cień, ustępując na pierwszym planie Luisowi Suarezowi. W następnych miesiącach rozbłysła także gwiazda Edinsona Cavaniego. To naturalna, zdrowa kolej rzeczy. Młodzi zajmują miejsca starszych. Na afrykańskim turnieju snajper miał za sobą już 31 wiosen. Jak późno przyszedł szczyt reprezentacyjnej kariery, tak szybko musiał minąć. Gorzej, gdy rutyniarze, w coraz słabszej formie, ciągle wybiegają w podstawowym składzie. Nawet mimo niezłego sezonu w lidze. Lidze jednak już nie, jak kiedyś, hiszpańskiej, lecz tylko brazylijskiej.

I to było niestety widać. Urugwajczyk notuje właściwie tylko jeden udany mecz, przeciwko Nigerii. Koszmar zaczął się w półfinale. Trzy lata wcześniej tłum jest zdziwiony, gdy Forlan nie trafia z wolnego. Teraz jest zdziwiony, ponieważ marnuje jedenastkę. Gdyby w 14. minucie spotkania przeciwko Brazylii wykorzystał karnego, „Urusi” wyszliby na prowadzenie, stawiając gospodarzy pod ogromną presją. Ale nic to, myśleli pewnie kibice tego małego kraju. W historii futbolu nie tacy przecież wirtuozi notowali wpadki.

Trauma powraca cztery doby później. Tym razem Urugwajczycy przez 120 minut przeciągali linę z Włochami. Wynik 2-2 oznaczał jedno. Rzuty karne. Do pierwszej jedenastki podszedł, rzecz jasna, Forlan. Forlan zupełnie nie przypominający gladiatora z RPA, tylko raczej zniechęconą pierdołę. Gdy w takiej sytuacji futbolówkę ustawiają specjaliści od tego elementu gry, mają na twarzy zazwyczaj jedną z dwóch emocji – albo obojętność zmieszaną ze skupieniem, albo wyluzowany, cwaniacki półuśmieszek. 34-letni napastnik miał w ślepiach wypisane przerażenie. Czasami podświadomie czujesz, że coś komuś nie wyjdzie. Widzisz niepewność i brak kontroli w każdym ruchu wykonywanym przez monitorowaną jednostkę. Oglądając w tamtym momencie Forlana, nie dałbym mu strzelić na pustą bramkę w podwórkowym meczu. Zdenerwowany, przeświadczony o własnej słabości, chybił. Jasne, później ów „wyczyn” powtórzył również Suarez, jednak to pierwszy chybiony karny, wykonywany przecież przez zawodnika tak szanowanego i zazwyczaj niezawodnego, wprowadził panikę w południowoamerykańskiej drużynie. Dodatkowo, kto kiedykolwiek stał na bramce, ten wie, jaką bombę pewności siebie daje obronione uderzenie z jedenastu metrów. Fruwasz. Czujesz, że możesz wszystko, jak po zażyciu NZT, narkotyku z powieści „Dark Fields” Alana Glynna. Nawet, gdy to setna podobna sytuacja i nazywasz się Gianluigi Buffon.

Chociaż mi zawsze wyglądał jak ten wielki, żółty ptak z Ulicy Sezamkowej, to Forlan od lat nosi przydomek „Cachavacha”. Podobno to jakaś znana, kreskówka czarownica. O dziwo, pasuje. Na ostatnim mundialu każdy strzał Urugwajczyka, choćby o najdziwniejszej trajektorii, choćby od rykoszetu, zawsze, w magiczny sposób, znajdował piłkę do siatki. Szkoda, że już na te czary napastnik sam znalazł antidotum. Antidotum bardzo skuteczne. Wypalenie.

Tomasz Gadaj

Pin It