Prezesi na miarę naszych możliwości

„Czasem aż oczy bolą patrzeć jak się przemęcza dla naszego klubu prezes Ochódzki Ryszard, naszego klubu Tęcza . Ciągle pracuje! Wszystkiego przypilnuje, a jeszcze inni, niektórzy, wtykają mu szpilki. To nie ludzie – to wilki!” Coraz częściej z politycznego nadania, zazwyczaj schowani w stadionowych lożach, decyzje o przyszłości klubów podejmujący z poziomu swojego przestronnego gabinetu. To oni, choć nieobecni na pierwszej linii frontu, odpowiadają za ciągłą rotację na trenerskich stołkach i przykładają rękę do ściągania zagranicznego szrotu. Kim są prezesi klubów naszej Ekstraklasy?

Są w Polsce kluby, w których prezesi są równie dużymi gwiazdami, jak zawodnicy. Bogusławowi Leśnodorskiemu szefowanie Legii spodobało się na tyle, że postanowił ją kupić. Jeszcze na długo przed sfinalizowaniem transakcji nie było w mediach tygodnia bez wywiadu z prezesem Legii, ani dnia bez wspomnienia jego nazwiska. Równie medialny co Leśnodorski jest właściciel Zawiszy Bydgoszcz, Radosław Osuch. Choć formalnie prezesem bydgoskiego klubu jest jego żona Anita, to wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że za sznurki w Zawiszy pociąga były menadżer Artura Boruca. Wśród dziennikarzy ma tylu samo zwolenników, co przeciwników. Jedni cenią jego kwiecisty język i barwne porównania, innym przeszkadza właśnie styl bycia rubasznego menadżera. Cokolwiek by jednak o Leśnodorskim i Osuchu nie napisać, w tym sezonie ich modelu zarządzania klubami bronią wyniki – mowa przecież o właścicielach mistrza kraju i zdobywcy Pucharu Polski. O Osuchu jest jednak głośno nie tylko w związku z sukcesami Zawiszy, ale też wojence jaką prowadzi z najbardziej zagorzałymi kibicami „Zetki”. Z tego samego powodu na czołówki gazet trafił też prezes krakowskiej Wisły, Jacek Bednarz. O ile jednak w Bydgoszczy walka idzie o normalność w klubie, który jest własnością Osucha, tak Bednarz na pierwszą linię frontu został wystawiony tylko z racji funkcji, którą sprawuje. On sam wojny kibicom „Białej Gwiazdy” nie wypowiedział, a nawet jeśli to zaproponował, musiał mieć zgodę członków zarządu klubu i zapewne cichą aprobatę właściciela, Bogusława Cupiała. Kibicom łatwiej jednak przecież bić w kojarzonego z Legią Bednarza, niż w sponsora największych sukcesów Wisły. O zdecydowanej większości prezesów w Ekstraklasie wspomina się jednak co najwyżej przy okazji objęcia stanowiska, a później odejściu z klubu.

Ja w klubie disco mogę robić wszystko

- Pierwsza zorganizowana przeze mnie impreza odbyła się w klubie „Skorpion” w miejscowości Wnory Wiechy. Później powstawały kolejne kluby i tak raczkował „Green Star” – w wywiadzie dla „Czasu Białegostoku” mówił Cezary Kulesza, dziś prezes Jagiellonii. – Promowaliśmy takie zespoły jak „Boys”, „Skaner”, „Imperium”, „Classic”, „Akcent”, „Milano”. (…) Szkoda, że w Białymstoku nie jest kontynuowana tradycja disco polo, bo to kolebka tej muzyki – dodawał.

Zanim w styczniu 2010 roku Kulesza został prezesem „Jagi”, próbował robić karierę jako piłkarz. Bez większych sukcesów, chyba że za takie uznamy 23 minuty w finale rozgrywek o Puchar Polski sezonu 1988/89 i 18 występów w Ekstraklasie. Jak sam przyznaje, na poważnie trenować zaczął późno, bo dopiero mając 18 lat. Talentu starczyło na przebicie się przez Olimpię Zambrów i Mławiankę Mława aż do Jagiellonii, ale po tym jak w Białymstoku mu podziękowano, zaczął poważnie myśleć nad poszukiwaniem innych źródeł utrzymania. Wszedł w biznes, który pozwolił mu stać się na tyle majętnym człowiekiem, że kilkanaście lat później mógł sobie pozwolić na kupno akcji klubu piłkarskiego – zainwestował w dynamicznie rozwijający się wówczas rynek muzyki disco polo. – Robiliśmy koncerty w Sali Kongresowej. Mieliśmy takie obłożenie, że trzeba było robić w tym samym dniu dwa występy. A Maryla Rodowicz, która grała tydzień przed nami, pamiętam jak dziś, sprzedała około 200 biletów – wspominał. Choć dla branży nadeszły trudne czasy, firma Kuleszy przetrwała. Prezes Jagiellonii wciąż prowadzi kilka dyskotek, organizował też festiwal disco polo w Ostródzie. Część zarobionych pieniędzy zdecydował się jednak zainwestować w swoją największą pasję, czyli futbol.

fot. pzpn.pl

W zarządzie Jagiellonii zasiadał od 2008 roku, prezesem został dwa lata później i jeżeli weźmiemy pod uwagę tylko sukcesy sportowe, to trzeba przyznać, że wejście miał mocne – trenowana przez Michała Probierza drużna wywalczyła Puchar i Superpuchar Polski oraz została mistrzem jesieni w Ekstraklasie. Szybko pojawiły się opinie, że Kulesza „gra na nosie możnym polskiej ligi”, robiąc najlepsze transfery i budując drużynę, która liczyła się w walce o tytuł. Dał się też poznać jako prezes, który nie boi się wyciągać ręki do piłkarzy po przejściach. Za 500 tys złotych ściągnął z Legii zmagającego się z hazardowym nałogiem Kamila Grosickiego, którego wyprowadził na prostą i sprzedał za konkretne pieniądze do tureckiego Sivassporu, choć zdarzało mu się wyciągać „Grosika” w środku nocy z kasyna. Podpisał też kontrakty m.in z Hermesem i Rafałem Grzybem, których nazwiska pojawiły się w aktach afery korupcyjnej.

Kuleszy praca w piłce spodobała się na tyle, że Białystok przestał mu wystarczać i zaczął starać się o posady w centrali. Co prawda przegrał wybory o stołek prezesa podlaskiego ZPN, jednak niepowodzenie zrekompensował sobie wchodząc do zarządu PZPN. Opinia o „jednym z najlepszych prezesów ligi” zaczęła się psuć wraz z coraz gorszymi wynikami Jagiellonii i w końcu zwolnieniem trenera Michała Probierza niedługo po porażce z kazachskim Irtyszem Pawłodar, a później trenerską karuzelą i coraz liczniejszymi transferowymi wpadkami. Michał Probierz podkreślał, że rozstanie z Jagiellonią przebiegło w dobrej atmosferze, o czym świadczy to, że po trzech latach były szkoleniowiec Arisu Saloniki wrócił na Podlasie. Podobno Kulesza zadzwonił do niego przez przypadek i dopiero w toku prowadzonej rozmowy, wpadł na to, żeby następcą Piotra Stokowca został właśnie Probierz. Z kolei Tomasza Hajtę zatrudnił ponoć dlatego, że „Gianni” przekonał go, żeby dał mu szansę w trenerce, podczas wesela Kamila Grosickiego.

Murarz, tynkarz, akrobata

- Propozycja, którą otrzymałem od Prezydent Zabrza, Małgorzaty Mańki-Szulik, była z kategorii tych, których się nie odrzuca – powiedział tuż po wejściu do zarządu Górnika, Zbigniew Waśkiewicz. Po dwóch miesiącach był już prezesem klubu. – Niektórzy kojarzą go tylko z Justyną Kowalczyk i biathlonem, ale ma też bardzo duże doświadczenie związane z futbolem, nie tylko z racji pracy w AWF-ie. Szukaliśmy człowieka, który zna sport, ma autorytet, kontakty – także biznesowe i potrafi sportem zarządzać – tak wybór Waśkiewicza uzasadniał wiceprezydent Zabrza, Krzysztof Lewandowski. Wybór, który wzbudził spore kontrowersje i odbił się szerokim echem.

O ile dorobek naukowy Waśkiewicza można i trzeba doceniać, w końcu dorobił się tytułu profesora, tak wybory, nazwijmy je etycznymi, mogą budzić już wątpliwości. Waśkiewicz obejmując prezesurę w Górniku, był już bowiem jednocześnie prezesem Polskiego Związku Biathlonu, wiceprezesem PKOL i dziekanem Wydziału Zarządzania Sportem i Turystyką na AWF w Katowicach. Ktoś powie „człowiek orkiestra”, inny „facet wielu talentów”, ale następni zaczną się zastanawiać, że coś tu nie gra. Dostrzegł to chyba sam Waśkiewicz, zapowiadając, że podczas walnego zgromadzenia w połowie czerwca nie będzie ubiegał się o trzecią kadencję prezesa PZBiath. Sam o swoich osiągnięciach jako prezes, „Przeglądowi Sportowemu” mówił tak: – Praca prezesa związku sportowego w Polsce to bardzo fajna fucha. Podróżuje się po świecie, bierze się pieniądze. Po ośmiu latach człowiek potrzebuje jednak nowych wyzwań.

Wygląda jednak na to, że na pozostałych stanowiskach zbyt dużo obowiązków nie miał. Praca w Górniku wymagała sporego zaangażowania, a na Waśkiewicza niemal natychmiast spadło zadanie przygotowania dokumentów licencyjnych, co w przypadku zadłużonych zabrzan wcale takie proste nie było. – Jesteśmy na etapie podpisywania porozumień ze wszystkimi zawodnikami, żeby spełnić wymogi licencyjne. Niestety ze strony pana Łukasza Skorupskiego – lub osoby go reprezentującej – wpłynęło do PZPN pismo, że oczekuje on spłaty całości zadłużenia – „Sportowym Faktom” powiedział pan Zbigniew, który zapewne swoich poborów zrzekłby się bardzo chętnie, oczywiście w imię dobra PZBiath, czy AWF-u. Na razie swój mały sukces odniósł, bo sprawę udało się załatwić i zabrzanie dostali licencję na grę w Ekstraklasie. Teraz czas na kolejny – wciąż próbuje załatwić papiery Robertowi Warzysze, którego zatrudnił jako pierwszego szkoleniowca, choć ten nie ma wymaganej przepisami licencji. Ale, że Waśkiewicz, jak już wiadomo, to człowiek obrotny i o wysokich standardach etycznych, na ławce w zastępstwie Warzychy posadził faceta, którego jedyną rolą w zespole jest podpisanie się w protokole meczowym.

Prezes jak z żurnala

Paweł Żelem prezesem Śląska Wrocław został 22 listopada ubiegłego roku, w trudnym dla klubu momencie. Śląsk był dopiero co po rozwodzie z Zygmuntem Solorzem, media trąbiły o długach i możliwym postawieniu w stan upadłości, a tymczasowo władzę w klubie sprawował prezes wrocławskiego Aquaparku, wcześniej wiceprezydent Koszalina, Krzysztof Hołub. – O sytuacji pozasportowej Śląska wiedziałem głównie z mediów. Wyobrażałem sobie, jak to może być, ale mimo wszystko tym co zastałem, jestem trochę zaskoczony. Porównałbym to do jazdy szybkim samochodem po drodze, która zaraz się kończy i tam jest już tylko przepaść. Za nią nie wiadomo co nas czeka – mówił Żelem „Gazecie Wyborczej” tuż po objęciu stanowiska. Pracę w Śląsku podejmował już nie po raz pierwszy. W latach 2008-09 był członkiem zarządu wrocławskiego klubu, odpowiadającym m.in. za relacje z kibicami i marketing. Wcześniej pracował jako redaktor naczelny „Słowa Sportowego”, gazety której właścicielem był wrocławski biznesmen, Andrzej Kuchar. Gdy ten zainwestował w gdańską Lechię, pociągnął Żelema za sobą nad morze.

W Lechii Żelem najpierw odpowiedzialny był za marketing, później za kontakt z mediami i politykę PR, a karierę na Pomorzu kończył jako członek zarządu. Łatwo w Gdańsku nie miał, bo odpowiednią „reklamę” zrobili mu zaprzyjaźnieni z kibicami Lechii fani Śląska. We Wrocławiu dobrego wrażenia za sobą nie zostawił. Kibice WKS-u twierdzili, że Żelema nie wypada określać osobą pracującą w klubie, a raczej będącą na etacie, efektów jego pracy nie było bowiem żadnych. Lechiści szybko zaczęli powtarzać dokładnie to samo, a Żelem w miejsce spraw marketingowych został oddelegowany do innych, mniej eksponowanych obowiązków.

fot. slaskwroclaw.pl

Nic więc dziwnego, że powrót Żelema na Dolny Śląsk nie spotkał się z aprobatą ze strony kibiców. Niemal na dzień dobry, po dwóch wiosennych kolejkach rozgrywek, zwolnił trenera Stanislava Levy’ego, parę dni wcześniej pozwalając mu zakontraktować wyselekcjonowanych przez niego zawodników. Tłumaczył później, że w obliczu finansowych problemów Śląska, nie miał kiedy zająć się analizą jego sportowych rezultatów. Z pomocą miasta sytuację w klubie udało się na razie opanować, ale prawdziwy test czeka Żelema dopiero latem, kiedy trzeba będzie klecić kadrę na nowy sezon, najprawdopodobniej bez zawodników do tej pory kluczowych, na których jednak w nowej rzeczywistości Śląska nie stać, tj. m.in. Mariana Kelemena, czy Dalibora Stevanovicia.

Wymienię cię na lepszy model

- Zarząd Zagłębia Lubin nigdy nie narzucał decyzji trenerom, nie dyktujemy szkoleniowcom składu drużyny. Mamy jednak prawo wyciągać konsekwencje za popełniane błędy – w wywiadzie dla sport.pl mówił prezes Zagłębia Lubin, Tomasz Dębicki. Wyciąganie konsekwencji spodobało mu się tak bardzo, że zwolnił w tym sezonie trzech trenerów i dyrektora sportowego. Kibice „Miedziowych” czekają teraz kiedy ktoś wyciągnie konsekwencje wobec Dębickiego, bo firmowane jego nazwiskiem rewolucje, zakończyły się spadkiem klubu z Ekstraklasy.

W Lubinie Dębicki pojawił się maju ubiegłego roku, wchodząc do zarządu klubu. Wcześniej przez kilka lat był menadżerem Ernst&Young, firmy doradczej w której był współodpowiedzialny m.in. za tworzenie raportów „Ekstraklasa Piłkarskiego Biznesu”. – Ani ja, ani poprzedni zarząd nie robiliśmy dyplomów ze szkolenia piłkarskiego, a z zarządzania – mówił Dębicki w jednym z wywiadów. Nie zabrakło też oczywiście frazesów, że Zagłębie chce odważnie postawić na młodzież, która ma odgrywać coraz większą rolę w drużynie. Ładnie to wszystko brzmiało, pokrycia w rzeczywistości nie miało jednak żadnego. Jeszcze latem „Miedziowi” podpisali kontrakt z Łukaszem Piątkiem, pozwalając na odejście wychowanka Damiana Dąbrowskiego. Za przedsezonowe transfery, w ramach których na Dolny Śląsk trafili m.in. właśnie Piątek, Miłosz Przybecki, czy Arkadiusz Kwiek, odpowiadał dyrektor sportowy Paweł Wojtala. Gdy okazało się, że sowicie opłacani zawodnicy nie spełniają pokładanych w nich oczekiwań, były reprezentant Polski znalazł się na cenzurowanym. Niedługo później stracił pracę, a zadecydować miała różnica zdań przy wyborze nowego szkoleniowca. Wojtala miał proponować Leszka Ojrzyńskiego, a Dębicki wraz z zarządem chcieli zatrudnienia Oresta Lenczyka. Dziś nie ma już w Lubinie ani Wojtali, ani Lenczyka, ani Ekstraklasy.

- Decyzje sportowe były dokonywane przez władze klubu po rekomendacji sztabu szkoleniowego, dyrektora sportowego i po zaopiniowaniu ich przez komisję transferową. W komisji są trenerzy, dyrektor sportowy oraz przedstawiciel KGHM. Dlatego trudno mówić tutaj o bezpośrednich błędach osób kierujących spółką. Poza tym zarząd odpowiada przede wszystkim za finanse i sprawność organizacyjną spółki – w jednym z wywiadów próbował wytłumaczyć sytuację w Zagłębiu Dębicki, ale wątpliwe by kibice „Miedziowych” czuli się takim tłumaczeniem usatysfakcjonowani.

To wszystko z miłości

Z publicznych pieniędzy utrzymywane jest też Podbeskidzie Bielsko-Biała, w którym 75% akcji należy do miasta. Bielski ratusz kontrolę nad spółką przejął w listopadzie 2012 roku, a jedną z pierwszych decyzji było powierzenie teki prezesa dotychczasowemu wiceprezesowi ds. szkolenia w Jagiellonii Białystok, Wojciechowi Boreckiemu. Borecki to postać w Bielsku doskonale znana. Jako trener Podbeskidzia awansował z nim z okręgówki, aż do pierwszej ligi. Swoją przygodę z futbolem zaczynał jako niezbyt utalentowany piłkarz, później przez lata był trenerem, głównie w klubach z niższych klas rozgrywkowych (m.in. Resovia i KSZO) i z epizodami w ekstraklasowych Łódzkim Klubie Sportowym i GKS Katowice.

fot. tspodbeskidzie.pl

W Bielsku-Białej od razu został rzucony na głęboką wodę. Były trener Podbeskidzia, zwolniony przez Boreckiego, Marcin Sasal, określił klub mianem „organizacyjnego dramatu”. Większym problemem była jednak sytuacja drużyny, po rundzie jesiennej zajmującej ostatnią pozycję w tabeli z ledwie sześcioma punktami na koncie. Właśnie wizja próby wyjścia z tej sytuacji i rozwoju klubu była punktem zapalnym konfliktu Boreckiego z Sasalem. Pierwszy optował za odmładzaniem składu i oparciu go o zawodników z regionu, drugi chciał powalczyć o utrzymanie ściągając pod Klimczoka doświadczonych ligowców, z Michałem Stasiakiem i Patrykiem Rachwałem na czele. Na swoim postawił prezes i jak się okazało, wiedział co robi. W miejsce Sasala zatrudnił Dariusza Kubickiego, a gdy ten po niespełna dwóch miesiącach zrezygnował z pracy, wyjeżdżając do Rosji objąć Sibir Nowosybirsk, Borecki dogadał się z Czesławem Michniewiczem.

Mimo że Michniewicz utrzymał dla Podbeskidzia Ekstraklasę, po niespełniającym oczekiwań prezesa starcie kolejnego sezonu, pożegnał się z posadą. – O pracy trenerów w dzisiejszych warunkach decydują przede wszystkim wyniki. Takie są realia. Jeżeli pan zapytał na początku czy Michniewicz jest dobrym trenerem, to ja odpowiadam, że owszem, ale wyników w tym sezonie już zabrakło. Być może zostały popełnione błędy – zwolnienie Michniewicza w wywiadzie dla weszlo.com komentował Borecki. Przez trochę ponad rok jego prezesury, Podbeskidzie trenowało już czterech szkoleniowców i choć z decyzjami personalnymi Borecki trafiał, to często wytyka mu się, że choć sam pracował jako trener i wie jak trudny to zawód, to swoimi decyzjami nakręca trenerską karuzelę.

Duża część kibiców Podbeskidzia zarzuca też Boreckiemu, że klub prowadzi w sposób autorytarny. Prezes zdecydował się zaprowadzić swoje porządki, kontynuując pozbywanie się ludzi pracujących w nim od lat i współtworzących sukces, jakim był awans „Górali” do Ekstraklasy. Zwolnił pracowników, którym, mimo że nie sprawowali kierowniczych funkcji, na klubie przez lata zależało, a za swoją pracę dostawali grosze. Od momentu awansu Podbeskidzia do najwyższej klasy rozgrywkowej, z pracą w klubie pożegnali się m.in. wieloletni spiker, wieloletni rzecznik prasowy, człowiek odpowiedzialny za stronę internetową, czy szef marketingu. Ostatnio Borecki zwolnił pracującego w klubie od lat fotografa. Rzekomo dlatego, że nie podobała mu się jakość wykonywanych zdjęć.

Taka to jednak specyfika pracy jako prezesa z nadania politycznego, czyli niemal w połowie klubów naszej Ekstraklasy. Przyjdzie nowa ekipa, a za nią promowani przez nich ludzie. Najpierw będą mówić, że sprzątają po poprzedniku, ale zanim zdążą to zrobić, już ich w klubie nie będzie. Przyjdą następni. I też będą sprzątać.

MATEUSZ KOWALSKI

fot. Łukasz Laskowski/PRESSFOCUS

Pin It