Liverpool – błysk czy początek nowej ery?

Zrobił to, co robił dotąd tysiące lub może nawet miliony razy. Bezbłędnie. Dumny w życiu i na boisku, na obu płaszczyznach trzymał głowę wysoko. Wiedział, gdzie chciał podać jeszcze zanim otrzymywał piłkę. Przez 90 minut każdego meczu jego umysł generował setki koncepcji gry. Tysiące zalążków akcji. Ten jeden raz źle jednak przyjął futbolówkę.

01-640x120

Ułamek sekundy rozpoczął lawinę niepowodzeń, zakończoną ostatnim gwizdkiem po finalnym meczu z Newcastle. Chwilę po kiksie, Steven Gerrard dopełnił akord osobistej tragedii, poślizgnięciem otwierając drogę Chelsea do pyrrusowego w skali roku triumfu. Oszołomiony Anglik gonił Dembę Ba, lecz ten nie miał żadnych kłopotów z pokonaniem Simona Mignolet. Kapitan The Reds nie słyszał niczego. Rozdzierająca cisza w umyśle rozgrywającego izolowała go od świata. Nie stał, jak większość piłkarzy by zrobiła, w niedowierzaniu. Nie zaczął łkać. Nie schował głowy w dłoniach. Otumaniony wziął futbolówkę i w pozornym spokoju zaniósł ją na środek. Zapewne wiedział, że sezon dla jego żołnierzy się skończył. Skończył się, gdy u progu sukcesu zawiódł ich generał. Każdy inny prowodyr byłby bardziej przewidywalny. Każdy. Elektryczny Sterling, nerwowy Suarez, brutalny Skrtel. Każdy, tylko nie wychowanek i symbol Liverpoolu. Ikona, na dobre i na złe. Na złe, które również osobiście sprowokował.

Późniejszy upadek był tego oczywistą konsekwencją. Piekielny remis z Crystal Palace i męczarnie z Newcastle dopełniły gorycz rozpoczętą w 47. minucie starcia z Chelsea. W debatach politycznych istnieje coś takiego jak decisive moment – chwila, która ukształtowała przebieg starcia. Nie inaczej jest w sporcie. Decisive moment tego sezonu dla Liverpoolu zamknął się w tych dwóch sekundach Stevena Gerrarda między złym przyjęciem futbolówki a feralnym poślizgnięciem.

Podstawowe pytanie brzmi – czy drugie miejsce to dla Liveproolu sukces? Przed rozpoczęciem sezonu ten rezultat brano by w ciemno. Zastanawiano się wręcz, czy reformy Brendana Rodgersa weszły już w fazę mogącą w ogóle myśleć o Lidze Mistrzów. Pamiętam komentarze, gdy mniej więcej rok temu opublikowaliśmy na FootBarze tekst czytelnika, w którym to autor pisał o włączeniu się The Reds w walkę o tytuł. Artykuł został w komentarzach zmasakrowany, a jego twórca werbalnie zesłany do wariatkowa. Tymczasem niepozorna ekipa ulsterskiego szkoleniowca jeszcze w ostatniej kolejce zachowywała ułudę szansy na pierwsze miejsce. Kibice zadowoleni, opinia publiczna zdziwiona. W 12 miesięcy z przeciętniaka do giganta. Tylko, czy tak samo uważają sami piłkarze? Byli tak blisko zrealizowania marzenia, że zapomnieli o początkowych założeniach. Skromność zastąpiła duma. Brawura wchłonęła minimalizm. Cele się zamazały i ulegały błyskawicznym zmianom. Czwórkę gwarantującą przynajmniej eliminacje do Ligi Mistrzów zapewniono już dawno. Podium – pewne od tygodni. Bastionem nie do zdobycia okazało się tylko zwycięstwo totalne. Przynajmniej na razie.

Gdyby o tytule decydowali postronni kibice, zapewne szampana właśnie popijaliby Suarez i spółka.  Kiedyś David Moyes powiedział, że aura Jose Mourinho zmieniła zawód trenera w coś „seksownego”. Dzisiaj Portugalczyk kojarzony jest raczej jako kierowca autobusu, lecz nic w przyrodzie nie ginie – gdyby określić grę Liverpoolu jednym przymiotnikiem, byłby to właśnie„seksowny”. Jazda bez trzymanki. Wieczna ofensywa. Niekończący się szturm, przerażający zarówno oponentów jak i własnych defensorów, odsłoniętych na zabójcze kontry. Przeciwataki, z których zrodziło się aż 50 straconych bramek. Więcej niż 11. Crystal Palace.

Arsenal notował wpadki. Chelsea w kluczowych momentach raziła brzydotą. Manchester City grał ładnie, lecz estetyzm jego gry był mechaniczny. Perfekcyjnie zaprogramowany przez chilijskiego inżyniera, bez tej ikry szaleństwa i nieprzewidywalności przyprawiającej kibiców The Reds o zawały serca. Takie rezultaty jak 3:3 z Orłami, 5:3 przeciwko Cardiff czy 6:3 ze Stoke to ledwie wierzchołek góry wysokiej na 101 bramek, przy czym ponad połowa tego dorobku składa się na duet Luis Suarez – Daniel Sturridge.

Przyszły sezon przyniesie ostateczne rozwiązanie, czy Brendan Rodgers zbudował domek z kart czy raczej  trwale odrestaurował dawną potęgę. By konstrukcję ustabilizować, 41-latek musi wzmocnić jej fundamenty. Ulsterczyk ma wspaniały atak, lecz wspomniane wyżej straty bramkowe spowodowały zadyszkę na finiszu. Do odświeżenia są boki obrony – priorytetem jest przede wszystkim lewa strona. Od biedy może grać ochrzczony mianem „brytyjskiego Lahma” Jon Flanagan, lecz jego dominującą nogą jest prawa. Niby w odwodzie zostaje Jose Enrique, lecz po primo – Hiszpan często łapie kontuzje, po secundo – obrońca nie jest graczem kalibru ekipy mierzącej w majstra. Z przodu zaś, wobec, niemniej często pożytecznego, chaosu generowanego przez niekrzesanych Phillippe’a Coutinho oraz Raheema Sterlinga, przydałby się nominalny zastępca grającej już bliżej własnego pola karnego Gerrarda. Naturalnym i zgodnym z probrytyjską polityką kadrową Rodgersa kandydatem wydaje się Adam Lallana, chętny ponoć do przeprowadzki na Anfield Road.

Gotówki na wzmocnienia nie powinno zabraknąć. John Henry obiecał sypnąć 60 milionami funtów na transfery w razie awansu do Ligi Mistrzów. Rodgers warunek spełnił i powoli może zacząć myśleć o rozszerzeniu drużyny, by ta wytrzymała walkę na kilku frontach. Skupienie się na jednych rozgrywkach było ważnym czynnikiem tegorocznego sukcesu.

Być może najtrudniejsze zadanie czeka wewnątrz zespołu. Rokrocznie powtarzany rytuał głaskania Luisa Suareza. Patrząc na obrazek łkającego, zrezygnowanego Urugwajczyka po meczu z Crystal Palace, wydaje się, że Rodgers będzie musiał użyć swoich wszystkich socjotechnicznych trików do zatrzymania supersnajpera. I ponownego wlania do ucha najsilniejszej dotąd trucizny w postaci mglistej obietnicy przyszłych triumfów

A Florentino Perez czeka. Z lukratywnym cyrografem i kuszącą wizją stanowienia o sile drugiej ery Galacticos. Galacticos, być może już wtedy z La Decimą w kieszeni.

TOMASZ GADAJ

01-640x120

Pin It