Daniel Levy – największy problem Tottenhamu?

Fala goryczy związanej ze słabymi wynikami zalewa najczęściej trenera. Jest najbliżej. Jest sam. Łatwiej zaatakować i wymienić jednostkę, niż całą kadrę. Poniekąd szkoleniowiec stanowi również twarz zespołu. Legitymizuje jego osiągnięcia. Czasem jednak, w wyjątkowych okolicznościach, oś frustracji kieruje się wyżej. Nie na ławkę trenerską, lecz ku gabinetom. Celem ataku staje się wówczas głowa klubu.

HDP-RGOL-640x120

Prezesi są trochę jak sędziowie. Najlepiej oceniani, gdy niewidoczni. Jeśli zarządzają z cienia, ufając – w aspektach czysto sportowych – lepszym specjalistom od nich, prędzej czy później wynikają z tego korzyści. Kłopoty zaczynają się, gdy szefowie wychodzą z szarej strefy i chcą ogrzać się w blasku fleszy. Medialne światło parzy wtedy nie tylko pryncypała, ale też drużynę. Z menedżerem na czele.

13 lat pokoju

Co ciekawe, Daniel Levy nie jawi się jako typowy czarny charakter. Nie jest oczywistym obiektem krytyki jak Ireneusz Król lub Manuel Ruiz de Lopera. Anglik porusza się w szarej strefie, przez co dopiero teraz, w trzynastym roku rządów, pojawiły się przeciw niemu protesty. Małej grupki, fakt, lecz zalążek niezadowolonych, z potencjałem na rozrost, zawiązał się.

Levy w swoich działaniach prezentuje dwie twarze. Oblicza na tyle fascynujące, że każde z nich mogłoby obdzielić po jednej ciekawej osobowości. Z jednej strony 52-latek to jeden z najtwardszych negocjatorów futbolowego światka. Przy zielonym stoliku, niczym rasowy pokerzysta, potrafi podbić swoje karty. Za samych asów w postaci Garetha Bale’a, Luki Modricia i Dymitara Berbatova Tottenham zainkasował 139,4 milionów funtów. A byli przecież też Rafael van der Vaart, Niko Krancjar, Peter Crouch czy Robbie Keane. Królowie i Walety z talii Spursów, oddani łącznie za blisko 50 milionów funtów. Pod tym względem, „Koguty” są bliskie FC Porto, również bardzo ceniącego swoich najlepszych graczy.

CZYTAJ TAKŻE: Tim Sherwood – marzyciel z White Hart Lane

Inna stroną tych majstersztyków jest czas trwania ich realizacji. Jedną z zagrywek Levy’ego jest przedłużanie w nieskończoność sprzedaży, czym do furii doprowadza zarówno fanów kupującego zespołu, jak i samych włodarzy. Gdy już satysfakcjonujący Anglika pułap ceny zostanie osiągnięty, zazwyczaj okienka transferowe już się domyka. Menedżer Tottenhamu ma więc mało czasu na dysponowanie świeżo zarobioną przez szefa gotówką. A i już co lepsze towary na rynku są w tym czasie wykupione. Coś za coś.

Ciemniejszą strony rządów Levy’ego jest jego zarządzanie ludźmi. Precyzyjniej rzecz ujmując – menedżerami. Pryncypał White Hart Lane nawiązuje w tym punkcie do swojego poprzednika, Lorda Alana Sugara, zmieniającego trenerów częściej niż garnitury. Licząc szkoleniowców tymczasowych, magnat branży elektronicznej, podczas dekady panowania w północnym Londynie, opłacał (licząc również zwolnionego niemal od razu po przejęciu klubu Terry’ego Venablesa), dziesięciu opiekunów. Jak łatwo policzyć – jednego rocznie. Średnia, jakiej nie powstydziłby się nawet choleryk Janusz Wojciechowski. Levy jest pod tym względem nieco łagodniejszy. Za jego dotychczasowego reżimu w stolicy Albionu poleciało osiem głów, choć najnowsza, dziewiąta, jest już w drodze pod gilotynę.

Brak cierpliwości, nieprzemyślane decyzje personalne, nieufność wobec trenerów. Te przywary w głównej mierze spowodowały, że na ostatnich derbach Londynu pojawiły się transparenty o treści „Levy out”. Gdy danemu menedżerowi się wiedzie, prezes jest pierwszy do wspólnych zdjęć, słów otuchy, zapewnienia pełnego poparcia. Kryzys pozornie nie zmienia nastawienia szefa. Tylko na zewnątrz. Podczas futbolowej bessy, w gabinetach na Bill Nicholson Way łysy pryncypał ostrzy już nóż mający zniszczyć kontrakt szkoleniowca. Niczym anarchiści, Levy sądził, że strącając z urzędu głowę zespołu, drużyna nagle zacznie nagle lepiej działać. Angielski biznesmen nie potrafił lub nie chciał przeczekać złych dni. Nie dawał szansy naprawienia błędu. Prezes „Kogutów” woli generować chaos, mając nadzieję, że z jego czeluści wyjdzie gotowa solucja. Tej filozofii w Premier League hołduje także Roman Abramowicz. Z tą różnicą, że Rosjanin, mając więcej pieniędzy na zachcianki swoje – czytaj: klubu – żongluje szkoleniowcami innego poziomu niż pracobiorcy Levy’ego. Trener z najlepszym CV na White Hart Lane, Andre Villas-Boas, wypada blado przy Jose Mourinho, Guusie Hiddinku czy Carlo Ancelottiem, zatrudnianych i zwalnianych w Chelsea.

Karuzela kręci się dalej

Gdy w lutym do stolicy przybyło ukraińskie Dnipro, deja vu zaliczył jego aktualny szkoleniowiec, Juande Ramos. Przy okazji, Hiszpan wspomniał o angielskim rollercoasterze zafundowanym przez Levy’ego. W 2008 roku, ledwie kilka miesięcy po zdobyciu jedynego (do dzisiaj) trofeum za kadencji obecnego sternika – Pucharu Ligi, 60-latek wyleciał. Osiem meczów bez zwycięstwa w Premier League nie napawało optymizmem. Ogromne ponoć zaufanie do byłego trenera Sevilli szybciutko się wyczerpało, lecz tę decyzję o zwolnieniu dało się jeszcze obronić. Każdemu, nawet najlepszemu retorowi, ciężko byłoby uzasadnić za to dymisję następcy Ramosa – Harry’ego Redknappa. „Houdini” kopniakiem otworzył Spursom drzwi na salony Premier League, dwukrotnie zmieniając skład archaicznej Wielkiej Czwórki. W Europie też nie było wstydu – ćwierćfinał Ligi Mistrzów poprzedzony niezapomnianym triumfami nad oboma wielkimi klubami z Mediolanu. Najdłuższa za Levy’ego – czteroletnia – bajka zamieniła się w koszmar wraz z nadejściem czerwca 2012 roku. Niedoszłego selekcjonera Trzech Lwów pożegnano po nieudanych negocjacjach przedłużenia umowy. Według Redknappa – z „powodów politycznych”. Cokolwiek by to znaczyło. Zdaje się jednak, że prezes „Kogutów” po prostu zakochał się w wizji zatrudnienia wschodzącej gwiazdy trenerskiego firmamentu, Andre Villasa-Boasa. Pierwszy raz biznesmen mógł pozyskać kogoś ze szkoleniowej pierwszej ligi. Jak łatwo się domyślić, ta reputacja niezbyt pomogła 35-latkowi. Wyleciał w grudniu zeszłego roku, pół roku po uzyskaniu najwyższej liczby punktów dla Tottenhamu w historii Premier League.

Teraz, po niedoszłym portugalskim zbawcy, bałagan czyści Tim Sherwood, najnowsza ofiara gierek Levy’ego. Anglik, na pokładzie Spurs od 2008 roku, jeszcze u boku Redknappa, najpierw miał być zwyczajnym szkoleniowcem tymczasowym – pomostem między AVB a kolejnym pełnoprawnym menedżerem. Chwilę potem prezes obdarzył jednak ambitnego trenerskiego beniaminka osiemnastomiesięczną umową, by zaraz po tym, gdy na kwaśne jabłko Tottenham sprały Chelsea i Manchester City, publicznie poddawać pod wątpliwość przyszłość szkoleniowca, wiążąc nadzieję z letnim zatrudnieniem Luisa Van Gaala. Sherwood zgrywa szeryfa, usiłując w mediach dawać szefowi ultimatum odejścia w razie zatrudnienia kogoś zamiast niego. 45-latek nawołuje o zaufanie na miarę tego liverpoolskiego wobec Brendana Rodgersa. Syndrom oblężonej twierdzy? Szkoleniowiec Kogutów już zapewne wie, że jego dalszy byt, przynajmniej w tej obecnej roli, jest na White Hart Lane bardzo mało prawdopodobny. Pytanie, czy faworyt prasy, Van Gaal, znany furiat i dyktator szatni, zechce dołączyć do zwariowanego cyrku niecierpliwego impresario.

CZYTAJ TAKŻE: Flirt Van Gaala z Premier League – co wybierze Holender?

W pewnym momencie wydawało się, że Levy wydoroślał. Zrozumiał, że nie jest alfą i omegą. Że są ludzie znający się na futbolu lepiej od niego. Zatrudnił Franco Baldiniego, niegdyś odpowiedzialnego za transfery samego Realu Madryt. W momencie odejścia, Andre Villas-Boas oznajmił jednak, że nie wszyscy piłkarze kupieni za 91 milionów euro pozyskanych za Bale’a, przyszli na jego dyspensę. Większość z nich miała być widzimisię duetu Baldini-Levy, zupełnie nie pokrywającym się z listą życzeń Portugalczyka. Jeśli nawet istnieje podejrzenie, iż ów zarzut był tylko przytykiem na odchodne Portugalczyka, nie można wykluczyć, że tak było. Wszakże prezes lubi, gdy rzecz dzieje się po jego myśli, choćby ów tok rozumowania nie pokrywał się z wizją menedżera.

Ktokolwiek będzie zasiadał od lipca na ławce – czy to Sherwood, czy Van Gaal, czy Frank de Boer, największym problemem Spursów będzie prezes. Nie znający pojęcia „stabilizacja”, oczekujący natychmiastowych efektów zamiast mozolnego budowania.

Dlatego przyszłość Tottenhamu zależy od jego sterników. Ryba psuje się od głowy i nie smakuje, choćby korpus był wyśmienity. Bez zmiany postępowania u Levy’ego, na ławce Tottenhamu nie pomoże mu nawet połączenie Pepa Guardioli i Alexa Fergusona.

Partnerem artykułu jest fanpage „Wszystko o najlepszej lidze świata – Premier League”

TOMASZ GADAJ

Pin It