Belgia. Więcej niż czarny koń?

Ostatnio przydomek reprezentacji Belgii  -  Czerwone Diabły, w zestawieniu z tym, co David Moyes popełnił na klubie z fabrycznego piekła Manchesteru, nie jest zbyt fortunny. Znacznie popularniejsze stało się miano czarnego konia. Wykonujesz cholernie dobrą robotę, jeśli na rok przed turniejem zostajesz nim okrzyknięty, a to miano jest zarezerwowane przecież dla tego, kto objawia się dopiero w trakcie imprezy. Rzeczywiście, Belgów takim objawieniem trudno nazywać, bo mundial nawet jeszcze się nie zaczął. Łatwo natomiast potwierdzić, że Belgia dysponuje najlepszą generacją w swojej – stosunkowo krótkiej i dość ubogiej piłkarsko – historii.

01-640x120

To dwunaste mistrzostwa świata, w których Belgowie biorą udział i pierwsze, w których mają szansę na poważny sukces. Jedyną dotychczasową istotną kartą w historii flamandzko-walońskiego futbolu reprezentacyjnego jest epizod na mundialu z 1986 roku, kiedy Jean-Marie Pfaff, Eric Gerets, Franky Vercauteren , Jan Ceulemans czy dopiero wschodzący Enzo Scifo prawie wywalczyli dla swojej ekipy podium; Belgowie wyeliminowali w ćwierćfinale Hiszpanów po rzutach karnych, a odpadli w półfinale z Argentyną (0:2) po recitalu Diego Maradony. Mecz o trzecie miejsce nie zakończył się po upływie regulaminowego czasu gry, padł remis 2:2 i dopiero w dogrywce marzenia o brązie Belgów pogrzebali Bernard Genghini i Manuel Amoros. Belgowie wracali do domu bez medalu albo, jak kto woli, z medalem z tombaku. Nikt przecież na nich nie stawiał i nikt nie wymieniał ich w gronie faworytów, a czwarte miejsce okazało się małym zwycięstwem… Jak dotąd, jedynym.

Taki sukces już się nie powtórzył. Nadeszło parę małych klęsk: w 1990 odpadnięcie w 1/8 finału z Anglią i w podobnych okolicznościach, tyle że z Niemcami cztery lata później, w USA. Nie inaczej było na azjatyckich mistrzostwach, w 2002 roku; tym razem Belgowie odpadli z jednym z faworytów, Brazylią. Sekwencję nieudanych awansów do ćwierćfinału przerwało w 1998 roku pożegnanie się z turniejem już w fazie grupowej…

CZYTAJ TAKŻE: Wawrzynowski: Niemiecka choroba układu nerwowego

I to na tyle, jeśli chodzi o najnowszą historię reprezentacji Belgii. Co z niej wynika? Głównie to, że Flamandów i Walonów nigdy nie traktowano poważnie w kontekście jakiegokolwiek turnieju. Ot, taki europejski średniak, nieszkodliwy dla faworyta, zbyt mocny, by nie grać na mundialu i zdecydowanie za słaby, by marzyć o czymś więcej niż gnieżdżenie się w fazie grupowej lub jako najniżej rozstawiona awansująca do fazy pucharowej ekipa. Coś, co poza oceną siły Belgów w przeszłości ciśnie się na usta, to biblijny motyw siedmiu chudych krów. Pytanie, czy ktokolwiek i kiedykolwiek w piłkarskiej Belgii próbował wcześniej nastrajać swoją reprezentację na siedem tłustych lat. Albo na choćby jeden tłusty turniej.

Jest z czego wybierać

Ktoś taki w końcu się pojawił. Były reprezentant kraju Marc Wilmots i obecny selekcjoner Belgów. Od 2012 roku tworzył z materiału, którym dysponował, machinę, zaprogramowaną na sukces, a więc to, o co usilnie się starali Georges Leekens czy Dick Advocaat – stare wygi szkoły trenerskiej Beneluksu. Ten pierwszy sprawował opiekę nad reprezentacją już dwukrotnie; przed nim resuscytacji drużyny narodowej podjął się nawet Franky Vercauteren, jeden ze wspomnianych wcześniej architektów sukcesu w Meksyku.

Czy jednak sukces Wilmotsa to sukces trenera czy selekcjonera? Pierwsza opcja wydaje się bardziej racjonalna. Los dla menedżera Czerwonych Diabłów był wyjątkowo łaskawy, bo w czasie, w którym Wilmots zaczął pracę na tak odpowiedzialnym stanowisku, zaczęły eksplodować talenty Romelu Lukaku, Edena Hazarda, Kevina De Bruyne, a Vincent Kompany stał się już dorosłym, odpowiedzialnym facetem – gdy Wilmots debiutował w reprezentacji Belgii, stoper Manchesteru City leżakował w żłobku. Albo pił mleko z kożuchem.

Nie ma sensu teraz poświęcać każdemu z powołanych paru zdań i pochwał, bo zajęłoby to zdecydowanie za dużo czasu. Reprezentacja Belgii naszpikowana jest gwiazdami – od pary wyśmienitych bramkarzy, przez linię obrony złożoną z twardzieli z Premier League – Kompany’ego, Vermaelena i Vertonghena, po pomoc i linię ofensywną,  w której prym wiodą Eden Hazard czy Romelu Lukaku.

źródło: twitter.com/belreddevils

Na uwagę zasługują przede wszystkim wspomniani Lukaku i Hazard. Pierwszy to najwyraźniej mało pożądany na londyńskiej imprezie u Jose Mourinho podrzutek. Brał udział w ubiegłorocznym presezonie The Blues, w którym zaprezentował się wyśmienicie. Decyzja o zakontraktowaniu Samuela Eto’o i oddaniu Lukaku pod skrzydła Roberto Martineza okazała się tyleż zaskakująca, co niezrozumiała dla fanów talentu Belga o kongijskich korzeniach. Lukaku już teraz lansuje się na ulepszonego Didiera Drogbę, znacznie bardziej zwrotnego i uzdolnionego technicznie. W 33 spotkaniach w barwach The Tofees Lukaku zanotował 15 trafień i 8 asyst.
Wreszcie Hazard. Nowy Zidane, nowy Cristiano Ronaldo, nowy kandydat do zdobycia Złotej Piłki… Ciąży na nim ogromna odpowiedzialność i ogromne oczekiwania. A on w swoim stylu drybluje, czaruje, strzela…

Odważne decyzje

Wcześniej, za sprawą powołań przez Wilmotsa Timmy’ego Simonsa, Daniela Van Buytena czy Guillaume Gilleta media stosowały narrację o „mieszance rutyny i młodości”. Tym razem Wilmots podjął parę odważnych decyzji i zrezygnował z usług Simonsa czy Gilleta. Z wymienionych trzech weteranów został jedynie Van Buyten, ale nie należy przypisywać mu wielkiej roli. Ponadto Wilmots pominął w wysyłaniu ostatecznych nominacji do wyjazdu do słonecznej Brazylii m.in. Radję Nainggolana, kluczowego dla Romy w ostatnich meczach sezonu czy Thorgana Hazarda, kolejne cudowne dziecko belgijskiej piłki.  Nie bał się natomiast postawić na Divocka Origiego i Adnana Januzaja.

Nawet pomimo zmian personalnych trzon składu nie powinien się zmieniać.

W bramce Courtois. W obronie od prawej Alderweireld, Kompany, Vertonghen i Vermaelen. W środku Witsel, Dembele i De Bruyne. Na skrzydłach Hazard i Mertens, na szpicy Lukaku. Na ławce czekają: Lombaerts, Fellaini, Defour, Chadli, Januzaj i Mirallas. To skład, który na papierze ma prawo zlać swoich geograficznych sąsiadów: Francję, Niemców czy Holandię. O Luksemburgu z litości nie pisnę ani słowa.

image

źródło: whoscored.com

A tutaj mała ciekawostka. Powyższa infografika whoscored.com prezentuje jedenastkę Belgów z najwyższymi ocenami na swojej pozycji. Oceny wszystkich piłkarzy serwis zbiera na rozciągłości całego sezonu. Statystyki nie biorą pod uwagę zawodników z mniej niż 15 rozegranymi meczami. Wiemy jednak, że Wilmots zamiast na Cavandę postawił na Alderweirelda, dogrywającego ogony i mającego na koncie jedynie 12 występów w barwach Atletico. Miejsce Nainggolana może zająć tragiczny ostatnio Marouane Fellaini. Dziwne? Na pewno Wilmots robi pewne rzeczy dla większego dobra.
Jednym z bardziej istotnych kryteriów dla szkoleniowca Czerwonych Diabłów jest umiejętność radzenia sobie ze stresem i presją – w poziom sportowy i talent zawodników, którymi dysponuje nikt nie wątpi. Ponadto kluczowa jest także adaptacja, zgranie i znajomość piłkarzy, z którymi się gra. Powołanie wymienionego wcześniej Januzaja kwestionował nawet Kevin Mirallas. Skrzydłowy United długo wahał się nad wyborem reprezentacji, której barwy miał przywdziewać. Zdaniem Mirallasa powołanie młodego atakującego nie jest najlepszym pomysłem, bo trudno będzie mu się wpisać w harmonię, jaka od dawna panuje w zespole. Oto, jak Wilmots uzasadnił nominację Januzaja:

To klasowy gracz. Ma jakość. Grał już przed 70-tysięczną publicznością. Zarówno dla niego, jak i dla Origiego, te mistrzostwa to idealny moment do zgrania z resztą zespołu.

Są dwie różne sprawy – znalezienie i wybranie odpowiedniego gracza do układanki a wykrzesanie pełni umiejętności i rzucanie młodego wychowanka na głęboką wodę. Wszystko to w imię zaufania i budowania coraz lepszego kolektywu.

Czego oczekiwać?

W kraju o powierzchni województw podkarpackiego i małopolskiego razem wziętych udało się stworzyć reprezentację-postrach. Nikt w Belgii nie oczekuje od swoich whiz-kids natychmiastowego sukcesu – wszyscy zdają sobie sprawę, że reprezentacja w kontekście mundialu jest jak na razie tylko papierową potęgą. Ale Belgowie mają po prostu nadzieję. Nadzieję, nie oczekiwania.

Nadzieją Belgii jest przede wszystkim Marc Wilmots. To mądry, poukładany facet. Przypomina Didiera Deschampsa – stanowczego, a z drugiej strony przywiązującego wagę do relacji ze swoimi podopiecznymi. Nadzieją Belgii jest fakt, że nie ciąży na nich żadna presja. A nawet jeśli, to każdy z zawodników wymienionego wcześniej pierwszego składu przywykł do grania o najwyższą stawkę w najlepszych ligach świata. Co trzy dni dni.Nadzieją Belgii jest to, że grupie, w której się znajduje, są jeszcze Rosja, Algieria i Korea Południowa, a więc relatywnie mało wymagający przeciwnicy. I to, że ewentualne zwycięstwa z rywalami w grupie nadadzą im pędu i pozwolą poturbować kolejnych oponentów.

CZYTAJ TAKŻE: Oni zatańczą Sambę. Belgia

A przy założeniu, że nikt – może oprócz bukmacherów – nie będzie pompował balonika i nie będzie patrzył na Belgię jak na fajny, rozsądny projekt na następne parę lat i rzeczywiście jak na czarnego konia, a nie faworyta i maszynę do wygrywania, Czerwone Diabły – czy raczej Diabełki – mają szansę, by namącić i zagrać piłkarskiego rock and rolla. Przecież piłka nożna lubi rock and roll, prawda?

MARIUSZ JAROŃ

fot. sportskeeda.com

01-640x120

Pin It