Zapomniana tragedia. Mija 65 lat od dnia, w którym zapłakała cała Italia

Był 4 maja 1949 r., kilkanaście minut po godzinie 17. Nad Turynem dopiero co przeszła burza, niebo wciąż było zachmurzone, a widoczność bardzo mocno ograniczona. Nawet dla tak doświadczonego pilota jak Pierluigi Meroni, lotnika odznaczonego za wojenne dokonania, były to trudne warunki. Mimo tego, dokładnie o 17.07 połączył się z wieżą turyńskiego lotniska i poprosił, żeby za kilka minut czekało na niego … espresso. Samolot z wracającą z meczu sparingowego w Lizbonie ekipą Torino, zbliżał się do lądowania, według świadków znajdując się bardzo nisko, jak na tę fazę lotu. Nagle miastem wstrząsnął wielki huk – Fiat G-212, na którego pokładzie znajdowała się cała ekipa mistrzów Włoch, jej sztab szkoleniowy oraz towarzyszący im dziennikarze, uderzył w mur okalający bazylikę na górującym nad Turynem wzgórzu Superga. Zginęli wszyscy pasażerowie, 31 osób, wśród których było 18 piłkarzy, członków najwybitniejszej drużyny w historii włoskiej piłki – Il Grande Torino.

HDP-RGOL-640x120

Niewiele brakowało, a do feralnego lotu w ogóle by nie doszło. 30 kwietnia Torino grało w Mediolanie z Interem, bezpośrednim rywalem w walce o tytuł, który dla ekipy ze stolicy Piemontu, miał być już piątym z rzędu. Na pięć kolejek przed końcem, obu rywali dzieliły w tabeli cztery punkty. Sprawa postawiona była jasno – w przypadku zwycięstwa bądź remisu turyńczyków, wsiadają oni w samolot i lecą na zaplanowany na 3 maja mecz towarzyski z Benficą w Lizbonie, a jeżeli przegrają – zostają we Włoszech i przygotowują się do decydujących o mistrzostwie spotkań. W obecności 37 tys kibiców, w Mediolanie padł bezbramkowy remis, po którym jasne było, że piłkarzy Torino czeka wycieczka do Portugalii. Mecz w Lizbonie zorganizowano z okazji jubileuszu kapitana Benfiki, Franscisco Ferreiry, prywatnie przyjaciela prezesa turyńskiego klubu, Ferruccio Novo i największej gwiazdy drużyny, Valentino Mazzoli. Portugalczyk miał życzenie, żeby tak ważne dla niego spotkanie, uświetnił rywal najznamienitszy z możliwych. Takim z pewnością było określane mianem najlepszej drużyny na kontynencie, Torino.

Fot. in-the-back-of-the.net

Nie było to określenie nadane na wyrost. W pogrążonej w traumie po dopiero co zakończonej wojnie i wciąż będącej w zgliszczach Italii, gra w piłkę i oglądanie jej z trybun było jedną z niewielu ogólnie dostępnych rozgrywek. A Torino grało najlepiej w całym kraju. Drużyna, nazwana później Il Grande Torino, zaczęła tworzyć się jeszcze w pierwszych latach wojennej zawieruchy. W 1939 r. prezesem klubu został Ferruccio Novo, niegdyś niezbyt utalentowany zawodnik, który szybko zakończył przygodę z piłką. Niedługo później wziął się za budowę drużyny, która miała zdobyć dla klubu drugi w jego historii mistrzowski tytuł. Novo, oprócz pieniędzy, miał coś, co stawiało go w uprzywilejowanej pozycji w walce o ściągnięcie zawodników – mógł zaoferować im też pracę w fabryce, co wielu z jego piłkarzy uchroniło przed poborem do armii.

Budując drużynę Novo otoczył się ludźmi, którzy znali się na piłce i działali w niej od lat. Zatrudnił też osoby, które podpatrywały jak radzą sobie zawodnicy w innych drużynach, sondując możliwość pozyskania tych najlepszych. Lata później określono by ich mianem scoutów. Przed sezonem 1941/42 Novo ściągnął do Turynu Romeo Mentiego z Fiorentiny, a także m.in. Guglielmo Gabettiego z ekipy derbowego rywala, Juventusu. Przełomem było jednak dopiero pozyskanie za rekordową wówczas sumę 1,4 miliona lirów, Valentino Mazzoli z Venezii. To właśnie jego strzał w ostatniej kolejce sezonu 1942/43 w meczu przeciwko Bari, zapewnił Torino drugie w historii mistrzostwo i rozpoczął erę panowania drużyny, po której we włoskim futbolu nic nie było już takie samo. Zanim jednak do tego doszło, nie można było dłużej pozostawać obojętnym na to co się działo wokół – liga piłkarska we Włoszech została zawieszona do odwołania.

Najlepsze lata

Dziś Stadio Filadelfia porastają chaszcze i tylko stojące gdzieniegdzie betonowe fragmenty konstrukcji trybun przypominają, że niegdyś mieścił się tam piłkarski stadion. Niemal siedziemdziesiąt lat temu był obiektem, gdzie rywale Torino bali się przyjeżdżać. Między rokiem 1943 a 1949, gospodarze nie przegrali tam żadnego spotkania, tylko dwa razy nie strzelając rywalom gola. To była jedenastka, która wgniatała w ziemię każdego. Na długo zanim Brazylijczycy zachwycili świat grając systemem 4-2-4, a Holandia Rinusa Michelsa podbiła serca kibiców „futbolem totalnym”, tak właśnie grało Torino. W sezonie 1947/48 jego gracze w 40 spotkaniach strzelili 125 goli, tracąc tylko 33! Człowiekiem odpowiedzialnym za dopracowanie taktyki był węgierski Żyd, Ernest Erbstein, który jako pierwszy szkoleniowiec prowadził Torino jeszcze przed wojną. Po jej zakończeniu wrócił do klubu, odsuwając się jednak w cień i z tylnego krzesła doradzając odpowiedzialnemu za drużynę Anglikowi Lesliemu Lievesley’owi. – Ta jedenastka już w latach czterdziestych grała w sposób, który powszechny stał się dopiero niedawno – mówił o ekipie Torino reprezentacyjny kolega jej piłkarzy, zmarły przed rokiem, Amadeo Amadei. – Wychodzili z założenia, że bez znaczenia jest to, czy jesteś napastnikiem, pomocnikiem, czy bocznym obrońcą. Byli w stanie stworzyć, wyprzedzając swój czas, fantastyczną symbiozę wszystkich pozycji – dodawał. Amadei był jednym z nielicznych zawodników spoza Torino, który występował w reprezentacji Włoch. Klub ze stolicy Piemontu regularnie dostarczał do niej po ośmiu, dziewięciu zawodników. Rekord pobito 11 maja 1947 r., kiedy selekcjoner Vittorio Pozzo w meczu z Węgrami postawił w polu na dziesięciu zawodników Torino. Tylko podstawowy bramkarz był spoza klubu.

Pozostałości po Stadio Filadelfia / Fot. torino.blogosfere.it

Do momentu katastrofy ekipa Torino wygrywała każdy sezon powojennych rozgrywek w Italii, rozpoczętych już w 1945 r. W Turynie zebrała się grupa fantastycznych piłkarzy, nie mająca sobie równych nigdzie indziej. Bramkarz Valerio Bagicalupo jest określany jednym z pierwszych goalkeeperów, którzy zeszli z linii bramkowej i zaczęli rządzić też na przedpolu. Środkowy obrońca Marco Rigamonti, każdego straconego przez Torino gola traktował jako osobistą zniewagę. – Chcąc przejść Rigamontiego, prosiłeś się o karę. Ale jak już Ci się udało, czułeś się jakbyś właśnie pokonał dziką bestię – wspominał Amadei. Virgilio Maroso był tym, kogo określalibyśmy dziś mianem „nowoczesnego obrońcy”, nieraz doprowadzając do furii środkowych pomocników, Giuseppe Grezara i Eusebio Castigliano, muszących asekurować jego pozycję, gdy akurat nie zdążył wrócić po jednym z rajdów do przodu. Po skrzydłach biegali niezwykle szybcy Romeo Menti i Franco Ossola, a na szpicy królował znakomity w powietrzu Guglielmo Gabetto, zachwycający kibiców akrobatycznym wykańczaniem dośrodkowań w pole karne. Największą gwiazdą i kapitanem drużyny był jednak środkowy pomocnik Valentino Mazzola, nazywany przez fanów „Kapitanem Valentino”, ojciec świetnego napastnika i legendy Interu Mediolan, Sandro Mazzoli.

- Jeśli miałbym wybrać do mojego zespołu jednego niezbędnego zawodnika, nie wybrałbym Pele, Di Stefano, Cruyffa, Platiniego czy Maradony. Po tych graczy zgłosiłbym się jakbym miał już w składzie Mazzolę – wspominał kapitana Torino były prezydent Juventusu, Giampiero Boniperti. Mazzola był urodzonym liderem. Może i nie wyróżniał się warunkami fizycznymi, ale nadrabiał to zaangażowaniem i wybieganiem – niezależnie od tego czy mecz dopiero się rozpoczynał, czy dobiegał już końca, nie było tego po nim widać. Nie miało też dla niego znaczenia, na której pozycji wystawi go trener, w trakcie meczu i tak zmieniał ją wielokrotnie. Choć operował głównie w pomocy, nie przeszkadzało mu to w zdobywaniu wielu goli. W sezonie 1946/47 został nawet królem strzelców rozgrywek, zdobywając 29 goli w 38 występach. Zarabiał dwa razy więcej od swoich kolegów, ale nie było to dla nich problemem. Wychodzili ze słusznego założenia, że lepiej grać z nim, niż przeciwko niemu. – On sam  jest jak połowa składu drużyny. Drugą tworzy cała reszta – mówił o nim klubowy kolega, Mario Rigamonti.

Pożegnalny mecz i dramatyczny koniec legendy

Jeszcze na kilka dni przed spotkaniem z Benficą, wydawało się, że Mazzola do Lizbony nie poleci. Był bowiem przeziębiony, skarżył się na gorączkę i silny ból gardła, przez co w meczu z Interem nie zagrał. Ostatecznie wsiadł jednak na pokład samolotu, podobnie jak kontuzjowany Virgilio Maroso. Z zawodników wystpępujących w meczach ligowych, w Turynie zostali tylko Sauro Toma, który leczył kontuzjowane kolano i choć zgłaszał chęć wylotu, to ostatecznie został w domu razem z ciężarną żoną, rezerwowy bramkarz Renato Gandolfi oraz przebijający się do pierwszej drużyny młodzieżowiec Luigi Giuliano, który nie otrzymał na czas paszportu. 3 maja w Lizbonie Mazzola wyprowadził swoich kolegów na boisko poraz ostatni. Punktualnie o 18.00 angielski sędzia Henry Pearce dał sygnał do rozpoczęcia gry i zaczęło się spotkanie, które przeszło do historii jako ostatni występ Il Grande Torino. Po dwóch golach Meleao i po jednym Arsenio i Rogerio, Benfica wygrała 4-3. Dla ekipy z Turynu bramki zdobyli Ossola, Bongiorni, a  w 89′ minucie spotkania rozmiary porażki strzałem z rzutu karnego zmniejszył Menti.

V. Mazzola i F. Ferreira wymieniają propoce przed spotkaniem w Lizbonie / Fot. tvi24.iol.pl

Gdy tylko wiadomość o katastrofie obiegła Turyn, na jej miejsce zaczęły ściągać tłumy gapiów. Jako jeden z pierwszych przybył legendarny Vittorio Pozzo, szkoleniowiec który z reprezentacją Włoch wygrał mundiale w 34′ i 38′ r., a pracę z kadrą skończył ledwie rok wcześniej, pracując później jako dziennikarz sportowy. To na nim, doskonale przecież znającym swoich byłych reprezentantów, spoczął obowiązek identyfikacji zwłok. W niektórych przypadkach było to jednak mocno utrudnione, a rozpoznawania dokonywano po resztkach dokumentów i noszonej biżuterii.

- Drużyna Torino już nie istnieje. Zniknęła, spłonęła, eksplodowała. Zespół zmarł w akcji, jak żołnierze grup uderzeniowych, którzy opuścili swoje okopy i już nigdy do nich nie wrócili – pisał później Pozzo. Kraj był w szoku. Zginęli przecież nie tylko piłkarze jednego z ligowych klubów, ale niemal cała reprezentacja Włoch, ludzie, którzy dawali radość w trudnych, powojennych czasach. Pogrzeb odbył się w dwa dni po katastrofie. Na ulicach skąpanego w deszczu Turynu, by pożegnać swoich bohaterów, zebrało się około pół miliona osób. Po ceremonii ponad 30 tys ludzi wspięło się na wysokie na 672 m wzgórze Superga, na którym mieści się bazylika, by raz jeszcze oddać im hołd.

Mimo, że do zakończenia sezonu pozostawały jeszcze cztery kolejki, związkowe władze od razu zdecydowały się przyznać tytuł klubowi z Turynu. Pierwszy mecz po katastrofie odbył się niecałe dwa tygodnie później. Przeciwko Genoi zagrała młodzieżowa drużyna Torino, a na znak solidarności juniorów wystawił też klub rywala, podobnie jak wszyscy kolejni przeciwnicy turyńczyków. Spotkanie odbyło się niemal w całkowitej ciszy, sporadycznie przerywanej okrzykami całego stadionu – „Toro! Toro!”. Piłkarze Torino wygrali 4-0, zwyciężyli też w trzech pozostałych do końca sezonu spotkaniach.

Epilog

Katastrofa samolotu z piłkarzami Torino odcisnęła piętno na całym społeczeństwie. Na rok przed mundialem w Brazylii, kadra reprezentacji Italii była zdziesiątkowana. Trauma była tak wielka, że piłkarzom wybierającym się do Ameryki Południowej nie pozwolono lecieć samolotem, a nakazano płynąć statkiem. Podróż trwała dwa tygodnie, a zawodnicy zeszli na suchy ląd w dramatycznej formie fizycznej. W Brazylii rozegrali tylko jeden mecz, po porażce ze Szwecją 2-3 odpadając z turnieju. Z powrotem pozwolono wrócić im samolotem. Poza pierwszą rundę mistrzostw świata, dwukrotnym tryumfatorom turnieju udało się wyjść dopiero na mundialu w Meksyku w 1970 r. Na ten w Szwecji w 1958 r. nawet się nie zakwalifikowali.

Klub z  Turynu do lat świetności nie nawiązał już nigdy. Prezes Novo, nie radzący sobie z odbudową drużyny, zrezygnował w 1953 r. Rozpoczął się powolny upadek, zwieńczony pierwszym w historii spadkiem do drugiej ligi w 1959 r. Choć po roku udało się wrócić, to lata sześćdziesiąte stały pod znakiem przeciętności. Dopiero w następnej dekadzie Torino udawało się włączyć do walki o najwyższe cele, z sukcesem odniesionym w sezonie 1975/76, kiedy zdobyli swój pierwszy od ery Il Grande Torino i ostatni do dzisiaj tytuł mistrzowski.

Opaska, którą Kamil Glik założył na dzisiejsze spotkanie Torino z Chievo Verona

O ile pamięć o katastrofie jest wciąż żywa zarówno wśród fanów Torino, jak i włoskich kibiców, tak na świecie pamięta już o niej mało kto. Określana jako najwybitniejsza jedenastka w dziejach włoskiej piłki, przeszła do historii na kilka lat przed zorganizowaniem rozgrywek o europejskie puchary. Mazzola i spółka mieli nieliczne okazje pokazywać się kibicom na Starym Kontynencie jedynie podczas meczów towarzyskich. Analogia do katastrofy samolotu z piłkarzami Manchesteru United, przez wielu kibiców uważana za największą tragedię w historii futbolu, nasuwa się tu sama. W przeciwieństwie do klubu z Old Trafford, w Turynie potęgi nie zdołano odbudować. I chyba to jest główny powód, który skazał Mazzolę i kolegów na zapomnienie wśród fanów piłki na całym świecie.

W katastrofie życie stracili:

Piłkarze: Valerio Bagicalupo, Aldo Ballarin, Dino Ballarin, Milo Bongiorni, Eusebio Castigliano, Rubens Fadini, Guglielmo Gabetto, Ruggero Grava, Giuseppe Grezar, Ezio Loik, Virgillio Maroso, Danilo Martelli, Valentino Mazzola, Romeo Menti, Piero Operto, Franco Ossola, Mario Rigamonti, Julius Schubert;

Sztab szkoleniowy: Leslie Lievesley, Ergi Erbstein, Ottavio Corina, Ippolito Civalleri, Arnaldo Agnisetta;

Dziennikarze: Renato Casalbore (Tuttosport), Luigi Cavallero (La Stampa), Renato Tosatti (Gazzetta del Popolo);

Załoga: Pierluigi Meroni, Antonio Pangrazi, Celestino D’Inca, Cesare Biancardi, Andrea Boniauti.

MATEUSZ KOWALSKI

Fot. Deicinginnovation.com

Pin It