Visnakovs znów udowadnia, że nie jest napastnikiem TEJ klasy [WIDEO]

Po wczorajszej porażce ze Śląskiem, Widzewowi pozostały już tylko iluzoryczne szanse na utrzymanie się w Ekstraklasie. Podopieczni Artura Skowronka, mimo ambitnej postawy w ostatnich spotkaniach, w I lidze są już obiema nogami i jedną ręką, a ich katem okazał się  - kto by się spodziewał - najlepszy strzelec łodzian, Eduards Visnakovs, wciąż uchodzący w Polsce za napastnika klasowego.

Dlaczego tak jest? Głównie dlatego, że Łotysz wejście do Ekstraklasy miał piorunujące – cztery gole w dwóch meczach i cztery kolejne do końca 2013 roku. Osiem bramek w 21 spotkaniach plasowało „Wiśnię” w czołówce klasyfikacji strzelców, a biorąc pod uwagę fakt, że strzelił on ponad 40 procent wszystkich goli Widzewa, upatrywano w nim cudotwórcy, którego trafienia mogą zagwarantować łodzianom utrzymanie. Niestety, Visnakovs okazał się być kolejnym przykładem na to, że na opinii można w polskiej lidze jechać i jechać, niekiedy aż do końca kariery. Wystarczy zaliczyć pierwsze dobre wrażenie, a później chętnych, by cię zatrudnić – podobnie jak ekspertów, którzy będą cię chwalić - nie zabraknie. Przykłady? Jeż, Jankowski, Małecki, Cetnarski, a w skrajnych przypadkach nawet Stąporski, Drewniak czy Rakels.

Podczas meczów Widzewa wiosną, wciąż słyszymy, że napastnik tej klasy, co Visnakovs, nie może marnować takich prostych sytuacji, jak wbicie piłki do bramki z kilku metrów. Zadanie wydawałoby się proste, ale może warto w końcu się zastanowić, czy przybysz z Łotwy rzeczywiście takim napastnikiem jest? Czy świetny start minionej rundy kwalifikuje go automatycznie do miana jednej z czołowych armat w Polsce? Czy można równać go z Pawłem Brożkiem, Markiem Saganowskim, Łukaszem Teodorczykiem czy Marcinem Robakiem? Wiosną Visnakovs strzelił tylko trzy gole, mimo że okazji miał tyle, by zdobyć ich trzynaście. Poniżej tylko kilkanaście z nich, z tej tylko rundy, które pokazują, że „Wiśnia” to jednak nie ten poziom kapelusza. Ma chłopak instynkt strzelecki, chce uderzać z każdej pozycji, a piłka szuka go w polu karnym, ale jeśli marnuje tak wyborne sytuacje, to należy wziąć poprawkę na to, że jeśli Widzew ma stuprocentową okazję, to z Łotyszem pod bramką rywali wcale nie musi paść gol.


Sami widzicie. Jedenaście okazji, z czego w przynajmniej w ośmiu z nich powinna paść bramka, a w niemal każdej – poza strzałem z ostrego kąta z Koroną – Visnakovs mógł, a nawet powinien zachować się lepiej. Jeśli kibice Widzewa po wczorajszym meczu ze Śląskiem za głównego winowajcę porażki uznają sędziego Tomasza Musiała, który podyktował karnego z kapelusza, niech zerkną nieco bliżej, na własne podwórko. Zauważą wówczas, że w tej rundzie, z pewniejszą dziewiątką, mieliby na koncie kilka punktów więcej. Również z Wrocławia nie wyjeżdżaliby z pustymi rękoma. Ale Artur Skowronek nie ma zbyt dużego pola manewru – poza „Wiśnią”, w ataku Widzewa mogą grać tylko Alen Melunović i Patryk Mikita, których szkoleniowiec łodzian zesłał do trzecioligowych rezerw. W tym roku Visnakovs opuścił tylko 45 minut i najwyraźniej brak jakiejkolwiek rywalizacji nie wychodzi mu na dobre. Jeśli więc Łotysz chce wrócić do łask fanów Widzewa, musi szybko się obudzić. W przeciwnym razie będzie udowadniał swoją klasę nie w Poznaniu i Warszawie, a w Niepołomicach i Stróżach.

WIKTOR DYNDA

fot. Norbert Barczyk/Pressfocus

Pin It