Premier League. Transferowy raj utracony

Premier League z Ziemi Obiecanej przemieniła się w najwyżej przedsionek Nieba. Ewentualnie Czyściec. Przynajmniej pod względem transferowym.

HDP-RGOL-640x120

Martin Samuel z Daily Mail popełnił niedawno bardzo otrzeźwiający tekst. Aż szkoda, że tak krótki. Właściwie to ledwie wzmianka. Należy ją zatem rozwinąć. Mianowicie – czołowi piłkarze świata omijają Anglię. Chyba, że tracą miejsce na piedestale własnej drużyny. Albion staje się wtedy lądem odkupienia. Premier League to również trampolina do innych krajów. Ale to już nie, jak chociażby 10 lat temu, wymarzona destynacja futbolowych herosów.

Zastanówmy się – kiedy ostatni raz krainę Szekspira nawiedził piłkarz z absolutnego światowego topu? Piłkarz, którego w ciemno umieścilibyśmy pośród 11 najlepszych graczy minionego roku? Piłkarz będący u szczytu formy?

W pierwszym odruchu ciśnie się na usta przypadek Mesuta Ozila. Jednak i on, patrząc na sprawę bliżej, podchodzi pod kategorię tych, którzy Brytanię traktują jako krainę ekspiacji. Latem 2013 roku poznający dopiero szatnię Realu Carlo Ancelotti szukał rozwiązań mających odświeżyć grę Królewskich. Rozmyślał, kalkulował, analizował błędne posunięcia poprzednika, Jose Mourinho. Aż wątpliwość pozostała jedna. Wreszcie, z dwójki Di Maria – Ozil, szkoleniowiec wskazał na tego pierwszego. Pod koniec sierpnia Niemiec po prostu odszedł w chwale. Jako, bądź co bądź, do niedawna jeden z liderów, chociaż – przynajmniej w początkowej koncepcji włoskiego trenera – czekałaby go na Santiago Bernabeu ławka rezerwowych. Podobny los czekał zapewne kilka lat wcześniej Yayę Toure. Nim pomocnik stał się generałem mistrzowskiego dwa lata temu City, w FC Barcelonie delikatnie mu zasugerowano, że lepiej dla jego kariery będzie, jeśli podda się w niemożliwej do wygrania batalii o miejsce w środku pola z wychowankiem i ulubieńcem Josepa Guardioli, Sergio Busquetsem. Gdyby obaj panowie mieli pewność, że w dalszych klubowych projektach będą w centrum uwagi, zapewne nie zamieniali by Półwyspu Iberyjskiego na Albion.

David Silva i Juan Mata. Piłkarze obecnie zaliczani do czołowych na swoich pozycjach, rozdający (w przypadku tego drugiego – przynajmniej do niedawna) karty w Premier League. Jednak, gdy wylądowali, odpowiednio w Manchesterze i Londynie, byli raczej dobrzy, może nawet bardzo dobrzy, lecz nie wybitni. Chelsea, wraz z Obywatelami, dokonała rozbioru pogrążającej się w finansowej przepaści Valencii. Silva dołączył go głośnych sąsiadów United jeszcze w trakcie południowoafrykańskiego mundialu. Na pertraktacje miał sporo czasu, gdyż podczas zwycięskiego dla Hiszpanii czempionatu pomocnik zaliczył łącznie 66 minut. To i tak ponad trzy razy więcej niż jego kolega z ławki. Mata bowiem pokopał sobie tylko w ostatnich 20 minutach grupowego starcia przeciwko Hondurasowi. Ciężko było ich nazwać choćby pierwszymi rezerwowymi kadry Vicente del Bosque. Dziś to ważne ogniwa „La Furia Roji”, jednak ich pozycja wzrosła dopiero, gdy rozbrykali się na angielskich murawach.

Zresztą City w ostatnich latach ugruntowało sobie opinię drużyny odpowiedniej do rozwoju. Alvaro Negredo oraz Jesus Navas zbyt długo kisili się w mającej za sobą krótkie lata świetności FC Sevilli. Napastnik liczył, że jego Alma Mater, Real Madryt, da kolejną szansę byłemu graczowi swoich rezerw. Królewscy wprawdzie nie raz, nie dwa potrzebowali snajpera, ale o swoim rodaku nawet się nie zająknęli, mimo wcale niezłych osiągów 29-latka (85 goli dla ekipy z Andaluzji). Bestia z Vallecas w końcu przestała żyć marzenia i opuściła głowę z chmur. Negredo w pragmatycznym i rozsądnym odruchu przyjął intratną propozycję od znającego na wylot La Ligę Manuela Pellegriniego – inżyniera budującego nową, autorską konstrukcję w Manchesterze. Jednym z kół zamachowych chilijskiego trenera stał się także Navas. Piłkarz, chociaż utytułowany, to o nie do końca wykorzystanym potencjale. Ogromne możliwości hamowanym przez kruchą psychikę i wszelkiego rodzaju lęki. Gdy je przełamał, mając już lat 25, stało się jasne, że na przebicie się do światowej czołówki jest zwyczajnie za późno. Ale menedżer City dał mu szansę, by po drugiej stronie rzeki swojej kariery dopisać parę nowych trofeów.

Prawdziwe hity w ostatnich latach to niemalże wyłącznie migracje wewnętrzne. Transfery podsycane dodatkowo pierwiastkiem kontrowersyjności, czasem wręcz podciągane do miana zdrady. Fernando Torres w niczym nie przypominał własnego odbicia z sezonu 2007/2008, jednak cztery lata później rynkowa wartość żywego cienia dawnego goleador, podbijana również sukcesami hiszpańskiej reprezentacji, nie zmalała. Chelsea, przegrywająca na początku 2011 roku ligowy wyścig z United, w akcie desperacji wyłożyła niemal 50 milionów funtów za napastnika, który do dziś szuka swojego lepszego ja sprzed połowy dekady. Obecnie bywa, że Mourinho woli delegować do napadu Andre Schuerrle, który o grze na środku ataku ma pojęcie nie większe niż Eden Hazard. Dodatkowo, wątpliwe jest, by transferowej rywalizacji o Torresa klub Romana Abramowicza musiał toczyć boje z Realem czy Barceloną. Bo i teraźniejszy, i ówczesny „El Nino” nie byłby tym dwóm ekipom do niczego potrzebny.

Robin Van Persie może i iberyjskiemu duopolowi by się przydał, lecz ewentualna transakcja byłaby obarczona sporym ryzykiem. Jej podmiot w 2012 roku był już bowiem w sile piłkarskiego wieku (29 lat), ze sporym przebiegiem kontuzji w rejestrze. Wydaje się także, że w razie stosownych zagranicznych ofert, Arsene Wenger sprzedałby kapitana swojej ekipy daleko poza granice Wielkiej Brytanii. A wiadomo tylko, że na spragnionego trofeów Holendra czekały umowy w obu drużynach z Manchesteru. 24 miliony funtów ostatecznie powędrowało do Arsenalu z czerwonej strefy robotniczego miasta, przebijając tym samym bajońską tygodniówkę rzędu 300 tysięcy funtów proponowaną przez ekipę Roberto Manciniego.

W latach ’90 na transferowym Wall Street rządziły Włochy. Na początku XXI wieku do wielkiej ofensywy przystąpił Real Madryt ze swoją polityką jedno lato = jeden nowy „Galactico”. Największy kapitał lokował się jednak w Anglii, szczególnie w przypadku United, potrafiących na przykład w 2003 roku wydać horrendalną wówczas sumę 28 milionów funtów na Juana Sebastiana Verona, wtedy obiekt pożądania każdej liczącej się drużyny. Era Abramowicza i petrodolarów City miały umocnić finansową hegemonię Albionu. Ostatnimi czasy jednak jest ona coraz bardziej marginalizowana. Nie tylko pod względem sportowym. W ciągu zaledwie siedmiu lat czołowe kluby Premier League od gracza, negocjującego z pozycji siły, przeszły do drugoplanowych inwestorów. Druga era „Galacticos”. Kosmetyczne, acz bizantyjskie uzupełnienia barcelońskiego Dream Teamu. Niemiecki wyścig zbrojeń rozpoczęty przez Bayern w wyniku czasowej dominacji Borussii. Naprędce budowane arabskim kapitałem imperia w Paryżu i w Monaco. Strefy wpływów w piłkarskiej Europie zmieniły się zdecydowanie na niekorzyść Ojczyzny Futbolu. I nie wydaje się, by status quo jeszcze długo pozostał nienaruszony.

Ich symbolem niech będzie letnie mercato. Najznakomitsze kąski podzielił między sobą kontynentalne potęgi. Gareth Bale, miast zastąpić w United swojego prawie 20 lat rodaka, wybrał rolę gwardzisty Cristiano Ronaldo. Neymar kilka miesięcy temu wyjawił, że nie pałał radością przy ofercie Manchesteru City. Radamel Falcao i Edinson Cavani od Stamford Bridge woleli kameralny stadion Louisa II i monumentalne Parc de Princes.

System naczyń połączonych. Angielski futbol nie jest w najlepszej kondycji, podobnie jak sama Premier League. Wyrównana, emocjonująca, lecz jednak nie potrafiąca nawiązać rywalizacji z kontynentalnym, niemiecko – hiszpańskim tandemem. Tam grają teraz, z paroma francuskimi wyjątkami, najlepsi piłkarze świata. A tylko najlepsi są w stanie wygrywać. Dobitnie świadczą o tym jedenastki roku UEFA. Biorąc pod uwagę ostatnie cztery lata, ledwie trzech przedstawicieli Premier League zostało uwzględnionych w wyborach: Ashley Cole, Mesut Ozil, Gareth Bale. Ozil jednak przed głosowaniem na Wyspach spędził ledwie kilka miesięcy. Walijczyk z kolei z najwyżej solidnego Tottenhamu nie powędrował do kogoś z Wielkiej Czwórki. Teraz, na kolejny wybór pracuje nie u kogoś z angielskiej Wielkiej Czwórki, ale gra dla Realu. Skąd lekką ręką pożegnano Ozila.

Anglia przestała być transferowym Edenem. Obecnie to Raj Utracony.

TOMASZ GADAJ

HDP-RGOL-640x120

Pin It