Odwieczna rywalizacja

EuropeSouthamerica01

Mundial to z definicji czempionat światowy. W praktyce, to zmagania dwóch kontynentów. 18 dotychczasowych pucharów świata zdobyło osiem różnych drużyn. Trofeum jednak ani razu nie opuściło Europy bądź Ameryki Południowej.

ligatyperowdowygrania

Odwieczna walka. Technika kontra dyscyplina. Fantazja przeciw obronie. Tango w starciu z walcem. Co cztery lata kibice obserwują zmagania dwóch piłkarskich światów. Odmienne filozofie. Różne metody walki. Tak, jak dzieci na podwórku kłócą się o wyższości Ronaldo nad Messim, tak od dziesięcioleci debatuje się o przewadze jednego kontynentu nad drugim.

Patrząc matematycznie, Europa dominuje. Szczęśliwie dla kibiców, futbol to nie suche dane. To nie wyzbyte z uczuć statystyki czy zaniżający prawdopodobieństwo iskry bożej Moneyball. Bes sensu porównywać dorobek bramkowy obu stron, tak jak bezcelowe jest argumentowanie mocy Starego Kontynentu na podstawie liczby państw uczestniczących w Mundialu. Europa ma więcej miejsc zagwarantowanych na mistrzostwach świat oraz szerszą i, przede wszystkim, starszą tradycję piłkarską od krajów Ameryki Łacińskiej, wyłączając Brazylię, Urugwaj oraz Argentynę.

Pozornie nasza półkula wygrywa w przedbiegach. Ma 45 medali, w tym 10 mistrzostw. Ameryka Południowa 16, z czego ponad połowa, dziewięć, to najwyższe stopnia podium. Gdy jednak odsłonimy kotarę liczb, rywalizacja nie staję się już tak jednostronna. Przede wszystkim Europejczycy wyżej wspomniany łup dzielili między 14-stoma krajami. Reprezentanci Conmebol dzierżą medale tylko w kwartecie. Do bogactwa wielkiej trójki skromny wkład w postaci jednego brązu wniosło Chile.

Ponad trzy razy więcej medalistów to wynik przewagi liczebnej Europy i słabości przedstawicieli innych części świata, nabijających statystki nawet staro kontynentalnym przeciętniakom. Gdy dochodziło do bezpośrednich starć o krążki, tutaj rodacy Pele, Maradony czy Diego Forlana zazwyczaj lepiej znosili nerwy. Może to przez wrodzony luz? W historii turnieju międzykontynentalnych starć finałowych było dziewięć. W aż siedmiu z nich lepsi byli przedstawiciele Ameryki Łacińskiej. Tylko Zidane Francja w 1998 roku i finezyjni jak wóz z węglem Niemcy osiem lat wcześniej przerywali latynoską passę. Europa lepiej – minimalnie, ale lepiej – wypada w meczach o krążek pocieszenia. Tutaj, z pokaźnym udziałem Polaków, Stary Kontynent wygrywa w stosunku 4:3.

Podsumowując: Europa = ilość. Ameryka Południowa to jakość.

Wypada dodać, że mimo tego Brazylia i spółka notują ostatnio spory regres. Od mundialu w Korei i Japonii, ze strefy Conmebol tylko Urugwaj był w stanie awansować do najlepszej czwórki. Argentyna zaś, tradycyjnie na każdym turnieju uchodząca co najmniej za jednego z kilku faworytów, ostatni raz smakowała półfinału w 1990 roku, gdy mający za sobą trzy wiosny Leo Messii kopał piłkę najwyżej na poziomie kadry Nawałki.

CZYTAJ TAKŻE: Galaktyczny transfer Realu!

Należy też pamiętać, że najlepszym strzelcem w historii mistrzostw świata jest Brazylijczyk. Jego rodak, Pele, uznawany jest wespół z Argentyńczykiem, Diego Maradoną, za najlepszego piłkarza jakiego na mundialu widziano, według internetowej sondy FIFA z 2002 roku dystansując tym samym Johana Cruyffa, Franza Beckenbauera czy Zinedine’a Zidane’a.

To też o czymś świadczy. Europejskie drużyny to kolektyw spętany taktycznymi prętami, często zabijający indywidualność. Co niemniej daje rezultaty. W 2002 roku, gdy wybierana jedenastkę wszech czasów mistrzostw świata, jedynym uwzględnionym defensywnym piłkarzem z Ameryki Południowej był Roberto Carlos, który swojej legendy nie zbudował przecież na doskonałych interwencjach w obronie.

Może dlatego najwięcej tytułów, oprócz Brazylii, mają Włosi oraz Niemcy. Gdy podczas rozmowy o futbolu padają nazwy tych krajów, raczej nie przychodzi na myśli artyzm. Prędzej masochizm. Obie reprezentacje zdobywały laury nie dzięki finezji, a zawziętości. Taktyce, nie ryzyku. Od patrzenia bolały oczy i zaciskały się pięści, lecz jednocześnie mimo katorg postronnych widzów, w tych krajach zapełniały się gablotki z pucharami Julesa Rimeta i Silvio Gazzingi. Nasi zachodni sąsiedzi i potomkowie Machiavellego nieraz wygrywali spotkania dzięki sporej dozie szczęścia, wspomaganej szczyptą nieczystych zagrań. To jednak przyniosło tytuły. Sztywno trzymali się autorskiego kursu, najwyżej delikatnie go modyfikując, nie odchodząc przy tym od podstawowych założeń doktryn. Tym samym właśnie niemiecki walec oraz włoskie catenaccio dało łącznie siedem złotych medali.

Półwysep Iberyjski, historycznie oraz charakterologicznie najbliżej związany z Ameryką Łacińską, wypada blado. „Grali pięknie jak nigdy, przegrywali jak zawsze”. Tę mantrę wielokrotnie stosowano przy tekstach o Portugalii i – głównie – Hiszpanii. Teoretycznie oba te kraje miały wszystkie składniki w przepisie na sukces. Latynoską technikę wspartą europejskim chłodem w obronie. Zawsze jednak coś stawało na przeszkodzie. Mam wrażenie, że głównym rywalem Iberyjczyków byli najczęściej oni sami. A konkretniej, demony w ich głowach, dające presji miażdżącą przewagę nad wrodzonymi atutami. 80-letni impas, okraszony w między czasie ledwie jednym brązem Eusebio i kolegów, przerwali dopiero na ostatnim mundialu podopieczni Vicente Del Bosque. Czy to wyjątek, czy stały zwrot w układzie sił, pokaże czas. Tym niemniej „La Furia Roja” wespół z „Konkwistadorami” ma bilans fatalny. Łącznie obie te południowe reprezentacje dały swoim narodom tylko dwa medale.

CZYTAJ TAKŻE: Gwiazda Borussii opuści Mundial?!

Holendrzy mają podobny problem. To jest – maja w dorobku aż trzy krążki, lecz zawsze czegoś brakowało do pełni szczęścia. A Niderlandczycy, w przeciwieństwie do wymienionych już nacji, bywali niezwykle elastyczni. Elastyczni, lecz bez skutku. Złota nie zyskał ani totalny zespół Michelsa, ani umiarkowana ekipa Happela, ani pragmatyczna do bólu konstrukcja Van Marwijcka. Stawiam kratę Grolscha, że kibice „Oranje” zamieniliby te trzy srebra za przynajmniej jeden Puchar Świata. Uzyskany chociażby w usypiającym stylu Niemców anno domini 1990.

Tylko, co z innymi kontynentami? Wszak na Ziemi są jeszcze, wyłączając niemal wyludnioną Antarktydę, Oceania, Azja, Afryka i  Ameryka Północna. Te części globu wspólnie legitymują się zaledwie jednym brązem medalem. Medalem, należy dodać, zdobytym niejako przy zielonym stoliku.  Na premierowych mistrzostwach w 1930 roku nie rozgrywano meczu o trzecie miejsce. Brąz oficjalnie przypadł Amerykanom 56 lat później, gdy FIFA uregulowała wyniki na zasadach  znanych z następnych turniejów. Po boomie na „soocera” (nienawidzę tej nazwy) po Mundialu w USA, Stany Zjednoczone miały w mniej niż dwadzieścia lat podbić kolejną dyscyplinę sportu. Chociaż zanotowali ogromny postęp, to wielkie „team spirit” wyzbyty jednakże naturalnego talentu, pozwolił wgramolić się jedynie na ćwierćfinał. Tego samego szczebla nie przeskoczył nikt z Czarnego Lądu. Według prognoz, to właśnie miała być przyszłość futbolu. Kiedy tylko wdroży się tam lepszą infrastrukturę, a piłkarzy nauczy ogłady taktycznej, Południe chciało przejąć insygnia władzy. I owszem, upragniony medal był relatywnie blisko. Ghanę cztery lata temu od 1/2 finału dzielił prawidłowo wykonany rzut karny. Asamoah Gyan nie otworzył jednak tych wrót. Presja zdobycia niezdobytego wygrała tę serię jedenastek. Nic nie wskazuje, by na brazylijskiej ziemi ten stan rzeczy się zmienił. Wiele dają do myślenia ostatnie słowa Zbigniewa Bońka, który stwierdził, że kiedyś afrykańskie zespoły były lepsze, mimo gorszych warunków do treningu. Rzeczywiście. Bo nawet jeśli Ghana była najbliższa finałowej czwórki, to ekipy Kamerunu ’1990, Nigerii ’1998 czy nawet Senegalu ’2002 wydawały się groźniejszym rywalami dla starych potęg niż „Czarne Gwiazdy”. Ogromnego pecha miała  drużyna jako jedyna spośród tych z Czarnego Lądu mogąca kiedykolwiek uchodzić za kadrowych mocarzy. Wybrzeże Kości Słoniowej, uzbrojone w takie działa jak Didier Drogba, Salomon Kalou, bracia Toure, Emmanuel Eboue, Gervinho czy Didier Zokora, dwukrotnie jednak trafiało do grupy śmierci, gdzie, mimo dzielnej walki, nie udawało się awansować. Azja to osobny rozdział. Inny gatunek literacki. Jak długo japoński czy koreański futbol będzie tak hermetyczny w stosunku do Europy, tak nie wróżę tamtejszym krajom sukcesu na Mundialu. Owszem, jeden jedyny raz, udało się wejść do półfinału, co teoretycznie stawia ich przed Afryką. Niemniej okoliczności kolejnych awansów Korei Południowej w 2002 roku nie ma co przypominać. Szkoda prądu.

CZYTAJ TAKŻE: Ustawiane mecze na Mundialu!

Za pięć dni odwieczna rywalizacja wystartuje z nową odsłoną. Tym razem w Brazylii, a czynnik terytorium w historii tych zmagań miał spore znaczenie. NIGDY europejska reprezentacja nie wygrała w Ameryce Południowej, podobnie jak ani razu od 1958 roku pobratymcy Maradony nie triumfowali na Starym Kontynencie. Na neutralnych ziemiach też mamy równowagę. RPA podbili Hiszpanie, za to Brazylijczycy niemalże bezstresowo zajęli Koreę i Japonię.

A może to będzie Mundial przełomu? Turniej zmian? Wszakże Klose ma szansę zdystansować Ronaldo, a Europa… znów skolonizować Amerykę Południową. Tym razem skolonizować piłkarsko. Coś czuję jednak, że najeźdźcami nie będą Hiszpanie.

TOMASZ GADAJ

Pin It