Zwiędłe Lillie, czyli Tottenham Villasa-Boasa na rozdrożu

Jeśli twój klub strzela tyle samo bramek co Norwich, to zły znak. Jeśli twój klub jest w tabeli niżej niż Everton, to znak jeszcze gorszy. Jeśli twój klub przegrywa sześcioma bramkami, czas bić na alarm. Tym bardziej, jeśli twój klub chciał w tym roku podbić Premier League.

Usprawiedliwieniem tak słabej postawy mogłaby być ewentualnie sprzedaż Garetha Bale’a. Sęk w tym, że AVB w ciągu lata wydatkami prawdopodobnie zrównoważył przychód z odejścia Walijczyka. Ba, przeprowadzkę skrzydłowego do Hiszpanii i idącą za tym rzekę madryckiej gotówki co poniektórzy traktowali wręcz jako wzmocnienie. Wzmocnienie całej drużyny, nie jednostki. Tottenham miał wreszcie ewoluować. Tratwa ciągnięta siłą jednego piłkarza zdawała się przeobrażać w kajak napędzany wszystkimi członkami zespołu, ze swym portugalskim sternikiem na czele. Nie przewidziano jednak, że kajakarzom szybko zabraknie sił, łódka zacznie przeciekać, a i sternik nie zawsze pokieruje tam gdzie trzeba. To nie pomogło w starciu z ciężkim pancernikiem. Jaki mógł być wynik zderzenie kajaka z masywnym, uzbrojonym statkiem?

City zmiażdżyło Tottenham, odprawiając przyjezdnych sześcioma golami. Tylko sześcioma, należy dodać, bo Obywatele mieli okazji nawet na dwucyfrówkę. Villas-Boas zaliczył swoje pierwsze trenerskie Waterloo. Od tej porażki, a właściwie od reakcji po tej klęsce, zależeć będzie cały sezon jego drużyny. Trzęsienie ziemi nie było jednak niczym zaskakującym. Pogromem Spursów śmierdziało już dobrych kilka tygodni. Zapewne przy White Hart Lane do ostatniej chwili oszukiwano się. Że będzie lepiej. Że w końcu coś ruszy. Bo, patrząc na skład, ruszyć musiało. Analizując reakcję Villasa-Boasa po inauguracyjnej bramce, utraconej już w dwunastej sekundzie, można dojść do wniosku, że Portugalczyka uderzyła rzeczywistość. Zobojętniały, z resztkami jeszcze tlącej się agresji na twarzy, zniknął w cieniu trenerskiego boksu. Jakby przeczuwał nadchodzącą burzę. Pogodzony z faktem, że długo odkładana egzekucja czeka go na Etihad Stadium.

Dotychczas były menedżer Porto nie był poddawany tak wielkiej presji. Po burzliwym romansie z Chelsea, 35-latek zaliczył miękkie lądowanie w Tottenhamie. Z dużym bagażem zaufania, zasobnym portfelem Daniela Levy’ego i czasem, Świętym Graalem każdego teraźniejszego szkoleniowca. Pierwszy sezon Iberyjczyka potraktowano jako przejściowy, zewsząd łechcąc ego ucznia Jose Mourinho. Mitologizowano najmniejszy sukces, puszczano w niepamięć wpadki, jak choćby tą z FC Basel i spychano do nieświadomości fakt niemal całkowitego uzależnienia dyspozycji zespołu od Garetha Bale’a. Walijczyk zamienił Londyn na Madryt. Tottenham zamienił Walijczyk na 91 milionów euro. 91 milionów euro zamieniono zaś na siedmiu piłkarzy mających w zamyśle wypełnić, z nawiązką, lukę po godziwie sprzedanym idolu. Z nowych elementów układanki w całość bezproblemowo wkomponował się dotąd jedynie Paulinho. Reszta albo gra mało albo objawia niewątpliwy talent zrywami. Bez żadnej stabilizacji czy gwarancji wymiernego poziomu. A przecież druga linia złożona z takich grajcarów jak Christian Eriksen, Erik Lamela, Andros Townsend czy Lewis Holtby, mających dodatkowo przed sobą goleadora co się zowie – (131 bramek w Hiszpanii) Roberto Soldado – powinna dawać w tabeli pozycję między Liverpoolem i Chelsea. Nie między Newcastle i Swansea.

Przesłanki o manchesterskim Armageddonie nadchodziły od dłuższego czasu. Tottenham nie sprawiał wrażenia futbolowego samca alfa, lecz skrytego, nieśmiałego uczniaka. Zamiast dominacji nad rywalami, londyńczycy często prześlizgiwali się, raz za razem wygrywając mecze psim swędem, nieraz po karnych, męcząc się nawet z ligowymi outsiderami. Drużyna zbudowana za ponad 100 milionów funtów w jak dotąd rozegranych 12 kolejkach zdobyła dziewięć bramek. Cały zespół samozwańczego pretendenta do wielkiej czwórki strzelił mniej goli niż Sergio Aguero. Tyle samo co Luis Suarez i Daniel Sturridge. Zaledwie jedno trafienie mniej niż Loic Remy.

whoscored.com

Patrząc na suche wyliczenia, gra Tottenhamu nie wygląda źle. Stołeczni dominują w lidze pod względem ilości oddanych strzałów, są w czołówce jeśli chodzi o posiadanie piłki. To jednak cyfrowa ułuda. Grom tych uderzeń, najczęściej autorstwa Townsenda, to desperackie próby z dalszej odległości. Wymiana piłek zaś, choć długa, to głównie puste przebiegi, bez zagrożenia dla przeciwnika. Villas-Boas skonstruował machinę nieco bardziej wysublimowaną, dojrzalszą piłkarską od dzieła swojego przeciwnika, jednak mniej skuteczną i beztwarzową. Pozbawioną charakteru oraz drygu Harry’ego Redknappa, autora ostatniego awansu The Lillywhites do jakże wymarzonej teraz Ligi Mistrzów.

Śnieg zbierał się jakiś czas, ale to klęska z City była przyczyną lawiny krytyki. Bezbarwność i niewykorzystywany potencjał kadry są tak mocno akcentowane, że wygłodniałe informacyjnym marazmem media poczęły szukać ewentualnych następców Villasa-Boasa. Nie brak kandydatur oczywistych, ale też dziwacznych czy nawet z pogranicza science-fiction. „Daily Mail” podaje, że Levy ma w razie alarmu przygotowany numer do Luisa Enrique, mającego mieć poparcia Franco Baldiniego, dyrektora sportowego Tottenhamu, który w przeszłość dał Hiszpanowi pracę w Romie. Drugą opcją jest ponoć Michael Laudrup. Duńczyk wyrósł w tym roku, zachowując proporcje, na zagranicznego Maciej Skorżę. Gdziekolwiek w znanym klubie szykuje się wakat, nazwisko 49-latka z automatu wpisywane w rubryce „możliwi zastępcy”.

Szeroko popłynął Lord Alan Sugar, sympatyczny starszy pan lubujący się w znacznie młodszych kobietach. I w futbolu. Do tego stopnia, że przez 10 lat prezesował Tottenhamowi. Ale do rzeczy. Ów 66-latek marzy o tym, by miejsce Villasa-Boasa zajął jego kolega. Też z tytułem szlacheckim. Sugar widziałby na White Hart Lane…Sir Alexa Fergusona. Po cichu akces zgłasza również David Ginola, legenda Spurs. W tym wypadku AVB może jednak spać spokojnie. Uwielbiany w północnym Londynie Francuz dopiero przysposabia się do wyrobienia niezbędnych trenerskich papierów.

Lillywhites spadli z wysoka, lecz niebawem spróbują się wdrapać na podobną wysokość. W niedzielę z Manchesterem United. Podniesienie się po takiej klęsce świadczy o charakterze, którego na White Hart Lane brakowało. Zobaczymy, czy lodowaty prysznic zafundowany przez Obywateli podziała na stołeczną ekipę orzeźwiająco.

Oczywiście nikt nie bierze pod uwagę rychłej dymisji Portugalczyka. Niemniej jeśli AVB nie uratuje tego sezonu, to znaczy nie wejdzie do pierwszej czwórki i nie zanotuje przyzwoitego wyniku w Lidze Europejskiej, były uczeń Mourinho zostanie przez kibiców deportowany z Wielkiej Brytanii. Otrzymując instrumenty w postaci dużych środków finansowych i co najmniej bardzo dobrego składu, menedżer Spurs musi udowodnić słuszność marki wypracowanej w Porto. Inaczej wyjdzie na to, że Tottenham grający tak słabo mógłby poprowadzić nawet Jason Sudeikis.

TOMASZ GADAJ

fot. The Sun

Pin It