Znika ostatni bastion dawnego porządku. Dzięki za te wszystkie lata, Panie Ferguson!

alex-ferguson-3474047

W redakcjach, szczególnie telewizyjnych i internetowych, stosuje się może mało ludzką, ale jednak niezwykle przydatną praktykę. Mianowicie, wcześniej przygotowywane są sylwetki znanych osób, które, ze względu na wiek, zdrowie, czy pracę, mogą umrzeć lub diametralnie zmienić swoje życie. Słowem, będzie o nich głośno na całym świecie. Robi się po to, żeby jak najszybciej przekazać publice stosowne informacje na temat danej persony.

Taka notka biograficzna, przygotowana na odejście z Manchesteru United Sir Alexa Fergusona, powstała zapewne po raz pierwszy w 2002 roku. 12 miesięcy wcześniej Szkot zapowiadał bowiem usunięcie się w cień ze względu, co dziś czyta się z szerokim uśmiechem, wiek. Ciepła posadka na Old Trafford rzekomo miała być zaklepana dla Luisa Van Gaala. Na przeszkodzie stanął jednak Arsenal. „Kanonierzy” niespodziewanie zwyciężyli w  Premier League, co tak rozwścieczyło „Fergie’go”, że obijanie się na jakieś ciepłej wysepce momentalnie stało się tylko chwilowym zaćmieniem umysłu, przypadkową fanaberią starego Brytola. Od tamtej pory co jakiś czas słyszano plotki o rejteradzie doświadczonego trenera. Każda okazywała się wyssana z palca. A żurnaliści, zamiast publikować wspomniane wcześniej sylwetki, jedynie aktualizowali je. Dodawali kolejne mistrzostwa, kolejne puchary, kolejne indywidualne wyróżnienia….

Gdy przychodziłem na świat, dwóch ludzi było stałych w wielkim świecie. Papież Jan Paweł II w Watykanie i Alex Ferguson w Manchesterze United. Zmieniali się prezydenci, odchodzili premierzy. Upadały oraz powstawały nowe kluby. Oni natomiast cały czas nie ruszali się ze swoich miejsc. Karola Wojtyłę powaliła w końca choroba, ale Szkot niezmiennie trwał. Ta sama postawa, te same garnitury, nawet niektórzy piłkarze ci sami. Przybywało tylko siwych włosów i trofeów. Brytyjczyk wydawał się nie do zdarcia. Niezmiennie napływali trenerzy chcący go zdetronizować. Parę bitew wygrał Arsene Wenger, na dobrej zdawało się drodze był Jose Mourinho, buńczucznymi zapowiedziami rzucał Rafael Benitez. Wszyscy jednak prędzej czy później musieli uznać klasę starego mistrza. Mistrza, który kończy teraz karierę z 13. mistrzowską paterą pod pachą.

Pierwszy raz zdałem sobie sprawę z istnienia kogoś o nazwisku Ferguson w 1999 roku. Ojciec każdy mecz Ligi Mistrzów, nie mówiąc o wielkim finale, traktował jak święto. Zapraszał przyjaciół i od 20:00, na prawie trzy godziny,  nasze mieszkanie przemieniało się w męską świątynię futbolu. Jako brzdąc, gdzieś tam z przedpokoju potajemnie śledziłem przebieg meczu, chociaż powinienem dawno spać. Tego dnia jednak dostałem przepustkę do spokojnego obejrzenia spotkania u boku dorosłych. Przysypiając ze zmęczenia na ramieniu taty obserwowałem cieszącego się, po zwycięstwie w legendarnym thrillerze z udziałem Bayernu Monachium, menedżera United. Dziś jestem kibicem „Czerwonych Diabłów”, ale wtedy odczuwałem smutek. W tamtych latach największym marzeniem było stać się sławnym golkiperem. Za wzór stawiałem sobie Oliviera Kahna. Zdawało mi się, że bronię w podobnym stylu co on. Niebezpiecznie dla zdrowia, agresywnie. Z lekka wariacko, lecz skutecznie. No i Niemiec wyglądał jak He-Man. A to przeklęte United musiało strzelić mu dwa decydujące o zwycięstwie gole. Niemniej, angielski klub oraz jego menedżer zyskali mój szacunek.

Szacunek, choć jeszcze z dozą obojętności, przemienił się później w sympatię. Dekadę temu los, podobnie jak w tym roku, przydzielił „Czerwonym Diabłom” w Lidze Mistrzów galaktyczny Real Madryt. Pierwszy mecz, w Hiszpanii, zakończył się pewnym zwycięstwem gospodarzy (3:1). W rewanżu rozszalał się Ronaldo i właściwie po 60. minut sprawa awansu do półfinału była już przesądzona. Anglicy jednak cały czas atakowali. Grali jakby od tego meczu zależało ich życie, a także żywot wszystkich rodzin do trzeciego pokolenia włącznie. Doświadczony występami polskiej kadry, która mecze oddawała bez walki (Korea-Japonia 2002 wciąż w pamięci), taka postawa wydawała mi się czymś nowym, czymś niespotykanym. Imponowało mi to. Wraz ze wzrostem zainteresowania futbolem dowiedziałem się, kto na Old Trafford zaszczepił taką mentalność walki do upadłego. Ferguson zaczął mnie fascynować pod każdym względem i właściwie to dzięki niemu do dziś z wypiekami na twarzy czekam na kolejne mecze United. Nie ma sensu opisywać zasług 72-letniego Szkota. Wystarczy nadmienić, że niegdyś świetny, ale podupadły klub pełen sławnych pijaczków przemienił w najlepszy brytyjski zespół początku XXI wieku. Swoją osobą, swoją legendą Ferguson może jednak nieco przytłoczyć drużynę jego przyszłego sukcesora.

Raduję się sukcesami United. Niemniej, zachowując zdrowy rozsądek, każdemu kolejnymi triumfowi towarzyszyło także lekkie zdziwienie. Zawsze wydawało mi się bowiem, że „Czerwone Diabły” mają skład niewspółmierny do tak wielkich osiągnięć. Popatrzmy chociażby na obecną kadrę. Ilu piłkarzy znajdziemy w światowej czołówce na poszczególnych pozycjach? Dwóch? Robin Van Persie oraz Wayne Rooney? Przyczyny trofeów upatrywałem właśnie w Fergusonie. W jego mechanizmie gry, zasadach postępowania, czy wreszcie w grupie ludzi, którą od podstaw stworzył, wymodelował, a następnie wychował na zwycięzców pełną gęba. Teraz go zabraknie, natomiast moja teoria przejdzie próbę czasu. Boję się, że dzisiejsza decyzja może oznaczać dla Manchesteru United początek popadania w przeciętności, co miało miejsce po odejściu Matta Busby’ego. Boję się bolesnego upadku. Niemniej, jeśli Sir Alex Ferguson nauczył czegokolwiek kibiców „Czerwonych Diabłów”, to tą rzeczą jest na pewno wierność. 27-letnia, bezwarunkowa wierność.

A teraz niech przemówią liczby (z pracy w Aberdeen oraz Manchesterze United):

16 mistrzostw kraju

10 tarcz dobroczynności

9 pucharów kraju

5 pucharów ligi

2 puchary Ligi Mistrzów

2 Puchary Zdobywców Pucharów

2 Superpuchary Europy

1 Puchar Interkontynentalny

1 Klubowe Mistrzostwo Świata

TOMASZ GADAJ

Pin It