Zawsze musiał być najlepszy

Nie ma dobrego czasu na śmierć. Zawsze przychodzi ona zbyt szybko i niespodziewanie. 1 listopada to dzień poświęcony właśnie zmarłym. Ludziom, których kochaliśmy i podziwialiśmy. Co roku także piłkarski światek żegna wielu zasłużonych dla polskiej piłki. Ten rok znów był smutny, bo odeszły od nas osoby, o których nigdy nie zapomnimy. Mirosław Misiowiec – pomocnik I-ligowej Odry Opole, Piasta Gliwice oraz Korony Kielce. Władysław Stachurski – legenda Legii Warszawa, jeden z 26 członków Galerii Sław stołecznego klubu oraz selekcjoner reprezentacji Polski. Joachim Stachuła – strzelec historycznej, bo tej pierwszej, bramki dla Śląska Wrocław w najwyższej klasie rozgrywkowej. Mirosław Car – piłkarz Legii Warszawa, Motoru Lublin, czy Jagiellonii Białystok. Henryk Dusza – mistrz Polski z 1979 roku z Ruchem Chorzów. ..

Wielkie nazwiska, wspaniałe historie. Ich już nie ma, ale pamięć o nich pozostanie. Każda śmierć jest porównywalna, niezależnie czy z tego świata odchodzi milioner, czy biedak, szary Kowalski, czy gwiazda piłki nożnej. Ale 2013 rok przyniósł jedną z bardziej niespodziewanych wiadomości. 9 lipca 2013 roku wszystkie gazety i portale sportowe krzyczały tylko jedno. Na zawał serca zmarł bramkarz Arki i Bałtyku Gdynia, sędzia nagradzany „Kryształowym Gwizdkiem”, trener, dyrektor sportowy i twórca siatki skautingu Lecha Poznań w jednej osobie. Andrzej Czyżniewski…

Próba samobójcza
Ludzie, których pytam o Andrzeja Czyżniewskiego jednym głosem mówią, że był to niezwykły człowiek. Bardzo pozytywny i otwarcie nastawiony do innych. Wielka gaduła, która w swojej głowie skrywała setki niesamowitych wspomnień. W czasie swojej kariery jadł z każdej możliwej miski i stał po każdej stronie barykady futbolowego świata. Czyżniewski to jednak postać złożona. Wzór na głównego bohatera filmu kryminalnego. I właśnie w 2008 roku wydawać by się mogło, że film się rozpoczyna, okrutny scenariusz zaczyna się spełniać…
Był 2 sierpnia, szósta rano. Andrzej Czyżniewski wrzuca do swojego samochodu fiolkę ze środkami nasennymi oraz gumową rurkę, wsiada do środka i wybiera się w swoją ostatnią podróż. Tak właśnie myślał.
W lesie pod Wronkami miała zakończyć się jego droga, już na zawsze. Ale ktoś nad nim czuwał i wysłał po niego wędkarza. Ten szybko wezwał karetkę i popularnego „Czyżyka”  udało się uratować, gdyby nie to – film już by się zakończył.

– Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że cierpię na silną depresję. Mam jednak także inny problem, w psychologii nazywany zespołem DDA, czyli syndromem dorosłego dziecka alkoholika. Mój ojciec pił dużo i często. Nigdy mnie nie przytulił, nie powiedział dobrego słowa. Robił w domu awantury, strasznie katował mnie i matkę. Koledzy, którzy wielokrotnie widywali go leżącego na podwórku koło śmietnika, wyśmiewali się ze mnie. Na każdym kroku byłem upokarzany – mówił po wszystkim Czyżniewski.

Zawsze musiał być najlepszy. Pogoń za doskonałością wpędziła go w depresję, która doprowadziła go na skraj. Gdyby nie żona i praca, która paradoksalnie, w dużym stopniu, to wszystko spowodowała, ale jednocześnie dawała szansę ucieczki od problemów dnia codziennego, Andrzej Czyżniewskiego nie byłoby z nami już dawno. Bo zabić próbował się później jeszcze kilkakrotnie. Zawsze bez skutku.

W ośrodku „Visum” w Sopocie „Czyżyk” wrócił do formy i pozbył się myśli samobójczych. Początki były trudne: – Zajęcia rozpoczynały się o 9.15, kończyły o 13.00. W mojej grupie było 25 osób. W pierwszych dniach terapii w ogóle się nie odzywałem, za to często reagowałem płaczem. Po powrocie do domu od razu kładłem się do łóżka, ale spać nadal nie mogłem – mówił.
Wszystko zaczęło układać się już po dwóch tygodniach, gdy zaczął czynnie uczestniczyć w zajęciach. Po dwóch miesiącach czuł się na tyle dobrze, że zakończył terapię. Pomogło poznanie technik radzenia sobie ze stresem oraz środki farmakologiczne.
– Działacze Lecha zachowali się świetnie. Do końca roku dali mi urlop, ale zaznaczyli, że od 1 stycznia bardzo na mnie liczą. Czasem myślę, że Anioł Stróż nade mną czuwa. Muszę jeszcze tylko odnaleźć tego wędkarza z leśnego parkingu spod Wronek…

„Fryzjerów było wielu”
Czyżniewski sam o sobie mówił, że „nigdy nie był święty”, ale w czasach gdy mecze schodziły jak świeże bułeczki ze sklepowych lad on, jako jeden z nielicznych, „nie kręcił lodów”.
Z korupcją spotkał się jednak wszędzie tam, gdzie akurat był i okazji do „wzięcia w łapę” miał bez liku. Był jednak człowiekiem, którego nie dało się złamać. O łapówkarstwie w polskim futbolu nigdy nie bał się mówić i jako jeden z pierwszych się temu sprzeciwił.
Nawet wtedy, gdy jakiś osiłek przyłożył mu lufę pistoletu do skroni, on się nie poddał. Twardo stał przy swoim, do końca nie zrzekł się swoich ideałów.

Największym jednak wrogiem Andrzeja Czyżniewskiego nie byli trenerzy, jak Bobo Kaczmarek, który wysokość łapówki anonsował poprzez ilość róż dla żony „Czyżyka”. Nie byli nim piłkarze, działacze, czy inni sędziowie. Był nim ktoś o wiele groźniejszy.

Ówczesny prezes PZPN, Marian Dziurowicz próbował przeciągnąć Czyżniewskiego na drugą stronę rzeki dwukrotnie, ale dwukrotnie mu się to nie udało. Był wszechmogący, ale tej jednej rzeczy zrobić nie potrafił. Andrzej Czyżniewski całe życie walił głową w mur, ale tym razem ten mur zbudował. Miał chronić go przed „upapraniem się gównem, które dosięgało każdego”.
Obie próby korupcji miały miejsce gdy Czyżniewski był sędzią. Arbitrem wybitnym, najlepszym w kraju. Kiedy pierwszy raz przekazał PZPN raport, w którym opisał jak Dziurowicz proponuje mu łapówkę, nikt mu nie uwierzył. W „nagrodę” został zdegradowany z pierwszej do drugiej ligi. Żeby wszystko uwiarygodnić, wraz z nim zdymisjonowano także trzech innych sędziów. Za niewinność…
Pewny siebie prezes PZPN nie zrezygnował ze swojej misji i kolejny raz, mur, który dzielił jego i „Czyżyka”, postanowił zburzyć w 2000 roku.
Tym razem wszystko było grubymi nićmi szyte. Przed ostatnia kolejką I i II ligi, która decydowała o awansach i spadkach, PZPN postanowił zrobić losowanie. Losowanie obsady sędziów poszczególnych spotkań.
Gdy Czyżniewski wraz z asystentami jechali z Gdyni do Warszawy na spotkanie przed wyznaczeniem arbitrów zadzwonił telefon. W słuchawce odezwał się głos Dziurowicza. Powiedział on, że jutro będą widzieć się w… Zamościu. Na meczu Hetmana i GKS Katowice, ukochanego klubu prezesa.
Czyżniewskiego zatkało. Po pierwsze był on sędzią najwyższej klasy rozgrywkowej, a to był mecz II ligi. Po drugie zadawał sobie pytanie skąd Dziurowicz może wiedzieć gdzie pojedzie skoro dopiero jutro rano miało odbyć się losowanie. Czyżniewski powiadomił Zbigniewa Bońka oraz Michała Listkiewicza, którzy byli w zarządzie. Postanowili wspólnie czekać do rana…
Faktycznie, okazało się, że Tadeusz Diakonowicz wylosował dla przyjezdnych znad morza mecz, o którym wielokrotnie mówił Dziurowicz.
Andrzej Czyżniewski wyniku nie wypaczył, mecz zakończył się rezultatem 1:1, co jednak było dobrą nowiną dla prezesa PZPN, który myślał, że ma „Czyżyka” po swojej stronie.
Nagrodę miała przekazać pani Agnieszka, współpracownica Dziurowicza. Do tego jednak nie doszło, choć wydawało się, że wreszcie uda się przyłapać na gorącym uczynku mającego wiele na sumieniu ówczesnego prezesa PZPN. O sprawie wiedziało zbyt wiele osób i któraś musiała donieść o wszystkim przełożonemu. Podstęp się nie udał.

Arka Gdynia i życie po życiu (medialnym)
Czyżniewskiego z Arką Gdynia łączyła niezwykła więź, którą sam, starannie pielęgnował przez lata. Na przełomie lat 80. i 90. bronił barw nadmorskiego klubu, chroniąc dostępu do jej bramki. W latach 1999-2001 oraz 2009-2012 był dyrektorem sportowym klubu. Dyrektorem tylko z nazwy, bo w klubie robił dosłownie wszystko. Od sprzątania, po dopinanie transferów na ostatni guzik.
Choć bardzo się starał, by klub grał jak najlepiej i zawodnikom nie brakowało niczego, to właśnie za jego kadencji Arka spadła z Ekstraklasy. Po przegranym meczu z Legią, który przypieczętował spadek żółto-niebieskich, kibiców, którzy chcieli przejąć władzę w klubie, nazwał „hołotą”. Wiedział, że pod ich „okupacją”, klub spadnie jeszcze niżej.
- Arka to drużyna spod mojego serca. Wrócę tam po raz trzeci. Na Arkę nigdy się nie obraziłem i się nie obrażę. Pracy w klubie nie dokończyłem i wrócę do niej, nawet kosztem tego, że żona nie będzie ze mną rozmawiać – mówił przed śmiercią.

Po odejściu z Arki Gdynia wyciszył się medialnie i wydawało się, że od piłki trzymać będzie się przez jakiś czas z daleka. Długo nie wytrzymał. Kilka miesięcy przed śmiercią, wraz z Czesławem Michniewiczem, otworzył szkółkę piłkarską – „Futbolaki”. Inicjatywa kierowana jest dla najmłodszych dzieci, by przygotować je do wejścia w normalny cykl treningowy.

Jesienią miał napisać książkę, która z pewnością stałaby się bestsellerem. Czyżniewski wiedział wszystko. Widział więcej niż ktokolwiek. Teraz miał uwolnić się od ciężaru, który gromadził się w jego głowie przez wiele lat.

Niestety, film, w którym grał główną rolę zakończył się wcześnie. Przedwcześnie…

KUBA CZYŻYCKI

Fot. Arka.Gdynia.pl

Pin It