Drugi dzień zmagań polskich drużyn w europejskich pucharach za nami. Po środowym meczu Legii wydawało się, że gorzej już być nie może, ale jak zwykle nie zawiódł nas Lech i pokazał, że jednak gorzej być może, i to zdecydowanie. A gdy na koniec wszyscy spodziewaliśmy się największej kompromitacji w wykonaniu Śląska, nastąpiło coś niesamowitego. Wrocławianie przez 90 minut GRALI w piłkę z wyżej notowanym rywalem. Gdzie tu sens, gdzie logika?
***
No właśnie, chyba nigdzie. To, czym od kilku lat (a może od zawsze?) charakteryzuje się ekstraklasa, czyli nieprzewidywalność, polskie kluby postanowiły również przełożyć na arenę międzynarodową. Wszyscy w kraju spodziewali się w środowym i czwartkowych meczach dwóch zwycięstw polskich zespołów (i bynajmniej nie chodziło o wygraną ekipy Levy’ego), a tymczasem zonk – właśnie w tych dwóch pierwszych spotkaniach, które wzięliśmy na warsztat, kompromitacja goniła kompromitację. Z fatalnej strony pokazała się Legia, ale dzięki nieporadności w finalizowaniu akcji napastników Molde wciąż ma duże szanse na awans, a Lech postanowił chyba zostać w Poznaniu i mecz z Żalgirisem odpuścić. Co prawda 0:1 na wyjeździe wciąż pozwala poznaniakom realnie myśleć o awansie do IV rundy, ale porażka z takim przeciwnikiem, w takim stylu… Koniec świata. Nazwanie tej błazenady kompromitacją byłoby wręcz ukłonem w stronę podopiecznych trenera Rumaka. I tylko ten skazywany na pożarcie Śląsk pokazał charakter. Z Brugge zagrał jak o życie, przez 90 minut będąc zespołem od Belgów lepszym. W efekcie wygrał 1:0, ale co najważniejsze – w tym zwycięstwie nie było cienia przypadku.
W czym tkwi więc problem polskich zespołów? Wydaje się, że kluczową rolę w takich sytuacjach odgrywa głowa. Nie chce mi się wierzyć, że Żalgiris czy Molde to zespoły bijące na głowę, zdecydowanie lepsze od choćby Piasta, Śląska czy Górnika. A z nimi zarówno Lech, jak i Legia potrafią w lidze wygrywać. Może nawet nie wygrywać, przede wszystkim potrafią z nimi grać w piłkę, stwarzać sytuacje i unikać prostych błędów. Co więc dzieje się w głowach piłkarzy, którzy wychodzą na mecz o wyższej randze? Paraliżuje ich strach, to wina stresu? A może obce boisko stanowi dla nich problem? To może mieć jakieś znaczenie. Popatrzmy choćby na postawę polskich drużyn w poprzednich rundach tylko w tym roku. Wszyscy pamiętamy jak wyglądała Legia na wyjeździe z TNS – pierwsza połowa beznadziejna, stracona bramka i brak pomysłu na grę. Piast przegrał w Azerbejdżanie z Karabachem 1:2, a Śląsk po rozgromieniu Rudaru u siebie, w rewanżu zdołał ugrać zaledwie remis. Lech co prawda pierwsze spotkanie z Honką wygrał 3:1, ale przez większość pierwszej połowy zespołem lepszym był rywal. A teraz sięgnijmy pamięcią do tego, jak gra naszych drużyn eksportowych wyglądała u siebie. Poza Śląskiem Wrocław nie były to może jakieś fajerwerki czy efekty specjalne, ale zarówno Legia, Lech jak i Piast były w tych meczach zespołami, które dyktowały warunki. Podobnie było tez przed rokiem, gdy Legia grała z Ried i Rosenborgiem, a wyjątkiem potwierdzającym regułę może być występ stołecznej drużyny dwa lata temu na Łużnikach, kiedy to podopieczni Macieja Skorży wyeliminowali Spartak gwarantując sobie awans do fazy grupowej LE.
Fakt, że mecze wyjazdowe rozgrywa się trudniej (zwłaszcza w pucharach), to prawda stara jak świat, jednak nie możemy usprawiedliwiać tym naszych zespołów. Ale jest jeszcze coś, co w połączeniu z obcym terenem ewoluuje w paraliż i wyłączenie myślenia na boisku. Brak doświadczenia w Europie. Niby utarty frazes, niby wszyscy o tym wiemy, ale chyba coś w tym jest. Jeszcze raz cofnijmy się w czasie o rok i przypomnijmy sobie jak Legia radziła sobie w meczu wyjazdowym z Rosenborgiem. Gdyby nie Danjiel Ljuboja, który na europejskich boiskach zjadł zęby i który w niejednym pucharowym spotkaniu brylował, nadziei na korzystny rezultat kibice z Polski nie mieliby już w pierwszej połowie. Ci młodzi chłopcy pokroju Furmana czy Bereszyńskiego może i dysponują ogromnymi możliwościami, jednak europejską piłkę to oni oglądali dotychczas tylko w pozycji siedzącej przed telewizorem. Ale znów nie chciałbym nikogo usprawiedliwiać czy zrzucać winy na jakiś brak doświadczenia. W końcu nie mówimy o fazie grupowej Ligi Mistrzów. Jeśli piłkarzy Lecha paraliżuje nazwa Żalgiris Wilno, to znaczy, że w tym roku nie ma dla nich miejsca w poważnej piłce. Niech kopią sobie w Polsce, wygrywają z Podbeskidziem czy Ruchem, ale na przechodzenie obok meczu z wicemistrzami Litwy mają zakaz, który już za tydzień może zostać wcielony w życie nie przeze mnie, a przez Marka Zuba i jego zespół. Gdyby był to Football Manager, przed rewanżem Mariusz Rumak powiedziałby pewnie swoim piłkarzom „W dzisiejszym meczu nie macie nic do stracenia, zagrajcie tak jak umiecie najlepiej”, a we wczorajszej prasie moglibyśmy trafić na tytuł: „Furman: Myślałem, że Urban zejdzie na zawał”
Jak grać z europejskimi rywalami pokazał za to Śląsk. Gdy Brugge przez pierwsze minuty spodziewało się raczej badania rywala i statycznej gry w środku pola, wrocławianie postanowili rozpocząć od piątego biegu, od samego początku stosując intensywny pressing, a co za tym idzie skuteczny odbiór. Śląsk wyszedł jak po swoje, nie przestraszył się, stres nie skrępował nóg piłkarzom. Bez żadnych kompleksów zagrał Sobota, a gdyby więcej szczęścia miał Paixao, wrocławianie mogliby ten mecz wygrać znacznie wyżej. Jasne, mogli też go zremisować lub przegrać, bo rywal miał swoje okazje, jednak niech nie zasłaniają nam one realnego obrazu tego meczu. Co mnie najbardziej zaskoczyło? Chyba fakt, że gra ofensywna Śląska nie jest uzależniona od Sebastiana Mili. Kapitan drużyny Levy’ego zagrał przeciętnie, a głównymi motorami napędowymi gospodarzy wczorajszego spotkania były skrzydła. Naprawdę, zarówno w obronie jak i w pomocy były one wczorajszego wieczora bardzo dobrze dysponowane. Można? Jak się chce, to pewnie, że można.
W polskich obozach teraz czas na wyciąganie wniosków po dwóch klęskach. „Za tydzień wrócimy silniejsi, żal tylko niewykorzystanych okazji” zgaduję, że dziś coś w podobie pojawi się w prasie od Mariusza Rumaka. Lech grając u siebie
ma szansę
powinien wygrać różnicą co najmniej dwóch bramek, Legia przy Łazienkowskiej będzie faworytem spotkania z Molde, a Śląsk z jednobramkową zaliczką pojedzie do Belgii bronić wyniku. I choć, mimo wszystko wciąż możliwe jest, że w IV rundach LM i LE będziemy mieli komplet naszych pucharowiczów, to eurokompromitacji zdążyliśmy już uświadczyć. Kilka razy. I o te kilka razy za dużo. Panowie, to dopiero 3 runda. Pograjcie w tej Europie chociaż do końca sierpnia.
WIKTOR DYNDA
Pingback: Śląsk Wrocław – koszmar Belgów | Pod Pressingiem