Mija właśnie miesiąc od zakończenia rozgrywek ligowych na naszym rodzimym podwórku. Nie gra też żadna silna liga europejska, skończył się właśnie Puchar Konfederacji. Większość z nas, futbolowych smakoszy, musi zadowolić się transferowym podkręcaniem emocji, zastanawianiem się czy w końcu polski klub wejdzie do Ligi Mistrzów albo ewentualnie podśmiewaniem się z tego co znów na wizji wypali Szpakowski. Można też spróbować zgadnąć kim z zawodu okaże się być kolejny testowany wynalazek Wisły. Ale dziś nie o tym, dziś podśmiewać się nie będziemy, a wręcz przeciwnie. Przedstawimy i przypomnimy tych piłkarzy, których w naszej lidze należy naśladować, a momentami nawet podziwiać. Dzielą ich barwy klubowe i rywalizacja na boisku, ale łączy ich rzadko spotykany w naszej szarej lidze charakter.
- Zdaję sobie sprawę, że nie zostało mi dziesięć lat grania w piłkę. Ale sądziłem, że w tym i jeszcze następnym sezonie będę mógł pograć na przyzwoitym poziomie. Ale może ktoś nade mną czuwa i właśnie pogroził mi palcem? – mówił w październiku w rozmowie z Warszawa sport.pl Marek Saganowski. Zawodnik, który z powodu podejrzenia problemów z sercem musiał na kilka miesięcy przestać grać w piłkę. Na początku, jak sam przyznawał, był załamany. Wszystko spadło na niego w momencie, kiedy znajdował się w fantastycznej formie, miał wrócić do reprezentacji, a Legia z nim w składzie odprawiała kolejnych rywali z kwitkiem. Jednak zawodnik mimo wszystko nie tracił wiary i okazało się, że warto było walczyć do końca. Niedługo przed końcem roku kalendarzowego Marek dowiedział się, że może wrócić do gry. I wrócił w wielkim stylu. W grudniu po usłyszeniu wiadomości o tym, że znów może kopać zapowiedział swój cel na 2013 rok – mistrzostwo Polski z Legią Warszawa. Słowa dotrzymał, a w dodatku sezon zakończył w iście mistrzowskim stylu, aplikując ustępującemu mistrzowi Polski, Śląskowi Wrocław, trzy gole.
Ale jak sam przyznaje, jego życie jest jak pędzący rollercoaster. W wieku 20 lat miał przecież wypadek na motocyklu, który mógł zakończyć jego karierę. W wywiadzie dla portalu NaTemat, w rozmowie z Kubą Radomskim, opowiadał o tej sytuacji: – Wielu mówiło mi: „Chłopie ty już w piłkę nie pograsz. Ty już nie staniesz na nogi”- po chwili dodając – Zawsze wychodziłem z założenia, że co mnie nie zabije, tylko może wzmocnić.
Z tego samego założenia wychodzi też chyba inny napastnik-twardziel na ekstraklasowym podwórku. Ale po kolei. Jest 31. minuta meczu Korona – Jagiellonia, w biegnącego w polu karnym Jagiellonii Macieja Korzyma, bo o niego chodzi, wpada z impetem bramkarz białostoczan, Jakub Słowik. Decyzja może być tylko jedna – czerwona kartka i rzut karny, ale mimo tego żadnemu z piłkarzy Korony nie było do śmiechu. Ich najlepszy zawodnik, a jak twierdzą niektórzy kibice jeden z najlepszych w lidze, zwija się z bólu. Zapada wyrok. Złamana noga i końcówka ówczesnego i pewnie niestety ogromna część kolejnego sezonu z głowy. Ale jak się okazało dla zawodnika z takim charakterem jak Korzym, to nic. Kielczanie mecz dokończyli wygrywając gładko 5:0, a ku ich zaskoczeniu po ostatnim gwizdku świętował z nimi i wspólnie z kibicami właśnie Maciej Korzym. Nie przeszkadzała mu nawet noga w gipsie, dla niego, co zawsze podkreślał, w każdych warunkach liczy się drużyna i kibice.
Jak bardzo liczył się ze swoją drużyną i kibicami pokazał też Radosław Sobolewski, jeszcze do niedawna kapitan krakowskiej Wisły. Na swojej ostatniej konferencji pod Wawelem Sobolewski nie wytrzymał buzujących w nim wspomnień i emocji, ze łzami w oczach opuszczał salę gdy Jacek Bednarz mówił:
Radek, bardzo ci za wszystko dziękuję! Za wspaniałe momenty, mistrzostwa, sukcesy, mecze w pucharach i reprezentacji, ale również za te chwile, gdy bywało ciężko i trudno. Wówczas zawsze można było być pewnym jednego, że Sobolewski ostatni złoży broń. Raczej go zniosą z barykady niż sam z niej zejdzie.
Potem jeszcze wrócił i sam zabrał głos, a gdy ze łzami w oczach dziękował kibicom za wspaniałe momenty pewnie niejednemu z nich przypominały się właśnie te wszystkie gole strzelane przez kapitana, jak choćby ten z greckim Panathinaikosem, który dawał ogromną nadzieję na przełamanie po latach klątwy Ligi Mistrzów.
Nie na konferencji prasowej, lecz na… Twitterze pożegnał się, nie tylko jak w przypadku Sobolewskiego ze swoim klubem, ale z całą ligą, inny wielki charakter w naszej szarej ekstraklasie. Bez światła kamer, bez fleszy odszedł z niej, a przynajmniej zszedł z jej boisk Aco Vuković. – Trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść – napisał nawiązując do znanej piosenki Perfectu. –To był wielki charakter. Pamiętam jak jeszcze grał w Legii i po jednym ze spotkań do ówczesnego trenera warszawian Dariusza Wdowczyka podbiegł z pretensjami jeden z przeciwników. Ani się obejrzał, a już przed oczami miał Vuko broniącego swojego trenera i swojej drużyny jak ognia – wspomina Marcin kibic Legii.
I Aco Vuković odszedł z Korony podobnie jak Sobolewski z Wisły.
Niepokonany.
I przykro to pisać, ale chyba takim zawodnikom jak Danijelowi Ljuboi, upijającemu się w najważniejszym momencie sezonu, przydałoby się tak zwyczajnie pogadać z tymi wyżej wymienionymi. Tak po prostu, o życiu i emocjach, bo dla wielu kibiców to właśnie tacy jak Vuko, Sagan, Korzym czy Sobol są największymi wygranymi ubiegłego sezonu.
Jednymi z bardzo niewielu. A to czy ci piłkarze, przy takiej skali talentu jak Lewandowski, Błaszczykowski czy Piszczek też nie potrafiliby ograć Mołdawii, zostawiamy do oceny czytelnikom.
Jakub Fila