Miało być bello di notte parte due. Miał być Robert Lewandowski. Wznoszący puchar, mokry od szampana, przemęczony od rundy honorowej. Wczoraj jednak bońkowy tytuł piękności nocy polskiemu napastnikowi zabrał on. Bohater, do niedawna, przeklęty.
Gdzieś obok meczu, poza niemiecką rywalizacją, transferami Goetzego i Lewandowskiego, emeryturą Juppa Heyncknesa, ukradkiem przemknęła historia. Historia obfitująca w porażki, upadki, klęski. Ale z happy endem. Zeszłej nocy poznaliśmy finał opowieści człowieka, który po latach osobistych niepowodzeń zniszczył marzenia Borussii Dortmund.
Arjen Robben to gracz nietypowy, by nie rzec dziwny. Piłkarz-paradoks. Indywidualista o ciężkim charakterze, zawsze gdzieś na uboczu rozgrywający swój prywatny mecz. Światowej sławy egoista, z którego podaniowego skąpstwa podśmiewają się fani na całym świecie. Jednocześnie elegancki, nienaganny technik, autor dziesiątek pięknych bramek, setek udanych dryblingów, tysięcy efektownych rajdów. Boiskowy poeta o wielkim rozmachu, ciągle katujący nas jednak tym samym zagraniem.
Przemysław Rudzki po meczu Bayernu z FC Barceloną napisał, że patrząc na Arjena Robbena piłka nożna wydaje się najprostszą grą na świecie. Pełna zgoda. Gdy obserwuję w akcji Holendra, przed oczami widzę stare edycje FIFY, gdzie o sukcesie decydowały wyuczone schematy odkrywające słabości komputerowego przeciwnika. Każdy wie, jak gra 29-latek. Nieważne, czy jest się obrońcą Barcelony czy SSV Jahn Regensburg. To oczywiste, że Robben zejdzie z prawej strony do środka. Zawsze. Właściwie można by postawić tam pułapkę na niedźwiedzie, a i tak wychowanek Groningen tam pobiegnie, bo tak go kiedyś, za dzieciaka, zaprogramowano. Niemniej, brak elementu zaskoczenia nic nie zmienia. Pomocnik robi to na tyle szybko, na tyle sprawnie, na tyle doskonale, że mijają kolejne sezony, przychodzą kolejni defensorzy, a Holender szaleje tak samo jak szalał od momentu zawodowego debiutu sprzed trzynastu lat.
Choć wcześniej zdobywał laury w Holandii, Anglii, Hiszpanii i Niemczech, lata 2010-2012 nie były z pewnością najmilej wspominanym przez Arjena Robbena okresem. Imponował formą, ciągnął zespół klubowy i narodowy za uszy. Zawsze był jednak od krok od triumfu. Upadał tuż przed metą, nogą już niemal dotykając końcowej linii. Niemal robi wielką różnicę. Pierw zwycięski pochód Bayernu trzy sezony temu zatrzymał Inter ery Jose Mourinho. Kilka tygodnie później finał mistrzostw świata Robben kończy z dwiema niewykorzystanymi setkami. Mundial wygrywają Hiszpanie, a po nich wygrywać zaczyna Borussia Dortmund. Jeśli w Bawarii ktoś miał przełamać westfalską supremację, to w tej grupie ludzi z pewnością znajdował się pewien Holender. Ten jednak 12 miesięcy temu nie wykorzystał rzutu karnego w decydującym ligowym meczu. To samo dzieje się w najważniejszym spotkaniu Ligi Mistrzów z Chelsea. Zamiast dwóch pucharów, otrzymał dwie porażki.
Również ten sezon zapowiadał się na porażkę. Porażkę jednakże osobistą. Co prawda Bayern miótł rywali jak chciał, lecz tutaj udział Robbena w drugiej połowie 2012 roku był znikomy. Do stycznia rozegrał on zaledwie osiem meczów. Bawarczycy, krocząc od zwycięstwa do zwycięstwa, zdawali się nie potrzebować kapryśnego pomocnika. Odstawiony na boczny tor, Holender miał spokojnie czekać na koniec rozgrywek. Jupp Heyncknes, jako mądry człowiek, wiedział jednak doskonale, że odpowiednio poprowadzony Robben to broń masowego rażenia, potrzebna nawet tak doskonałej maszynerii jak FCB. 29-latek odpłacił się za dane mu zaufanie – pierw doskonałą arią w starciach z Barceloną, następnie pięknym koncertem we wczorajszym finale.
Miało być bello di notte parte due. Miał być Robert Lewandowski. Był natomiast Arjen Robben. Rok temu szekspirowski bohater tragiczny, dziś zwycięski heros. Asysta i decydujący gol. Wieczór miał należeć do Lewandowskiego, ale ten jedyne w co trafił to noga Davida Alaby. Wyłączając patriotyczne pobudki, dobrze się stało. Trójka Polaków z Borussii jeszcze niejedno zdąży wygrać. Dla niemal 30-letniego Robbena – wielkiego piłkarza, do wczoraj także wielkiego pechowca – to piękne zwieńczenie lat zmagania się z dotkliwymi porażkami, uciążliwymi kontuzjami, zawiedzionymi marzeniami. Teraz Holender nic nie musi. Co najwyżej może. Gdziekolwiek będzie występował w przyszłym sezonie.
TOMASZ GADAJ