Wtajemniczeni jego odbicia upatrują w Jose Mourinho. Przeklął Benfikę i do dzisiaj w ramach rozpaczliwych przeprosin na jego grób wędrują wyszukane wiązanki. W ostatniej chwili wyrwał nieopierzonego Eusebio z objęć Sportingu, dając ekipie z Estadio da Luz jednego z największych piłkarzy w dziejach. Gdyby nie on, być może legendarna „Brasiliana” nigdy by nie powstała. Trenerski magik do wynajęcia, o nietuzinkowym charakterze i koczowniczym usposobieniu, który wszędzie, gdzie się pojawił, przynosił ze sobą sukces. O kim mowa? Pewnie niewielka część z was go zna, jeszcze węższa grupa o nim słyszała, za to uwłaczająco wielu nie ma pojęcia o kogo chodzi. A mowa o jednym z największych Węgrów w historii futbolu – Beli Guttmanie.
Stara chińska klątwa brzmi: „Obyś żył w ciekawych czasach.” Guttman nie tylko żył w „ciekawych” czasach (m.in. przeżył dwie wojny światowe), ale sam był niepospolicie interesującym, krnąbrnym facetem. Zawsze miał swoje zdanie, swoją drogę, swoje rozwiązanie. W szatni był dyktatorem, który nie znosił sprzeciwu czy ingerencji z zewnątrz. Podobnie jak wcześniej Herbert Chapman czy później Helenio Herrera, był zwolennikiem niczym niezmąconego kultu trenera. Gdy ktoś próbował ustawiać szachy na jego szachownicy – trzaskał drzwiami i więcej go nie widziano.
Tak było np. tuż bo po II wojnie światowej, w 1945 roku, kiedy Guttman pracował w rumuńskim Ciocanul Bukareszt, gdzie – notabene – płacono mu wówczas trudno dostępną żywnością. Gdy dyrektor klubu poddał w wątpliwość wystawienie jednego z zawodników, węgierski trener odparł: – W porządku, w takim razie niech pan zajmie się prowadzeniem drużyny. Widzę, że podstawy ma pan opanowane.
Po czym nastąpił huk zamykanych drzwi i więcej Guttmana nie widziano.
Równie spektakularnie pożegnał się w Kispescie Budapeszt (później przemianowanym na Honved). Spotkał się tam z inną legendą madziarskiej piłki, Ferencem Puskasem. Ani jeden, ani drugi nie znali słowa „kompromis”, więc prędzej czy później musiało dojść do starcia. Odliczanie trwało.
Bomba wybuchła podczas wysoko przegranego meczu z Győr. Guttman był wściekły na nazbyt ofensywnie grającego obrońcę Mihalyia Patyia i w przerwie nakazał mu pozostać w szatni, co – biorąc pod uwagę brak nieznanej wtedy możliwości zmian zawodników – oznaczało, że Kispest drugie 45 minut musi zagrać w dziesięciu. Puskas wbrew decyzji swojego opiekuna polecił koledze pozostanie na murawie, a ten – podobno po głębokiej refleksji – posłuchał „Galopującego Majora”, a nie Guttmana. Trener, widząc co się dzieje, drugą połowę spędził na trybunach, czytając gazetkę o wyścigach konnych, a następnie tramwajem pojechał do domu. Oczywiście, nawet nie rozważając powrotu.
Tańczący piłkarz
Guttman był Węgrem żydowskiego pochodzenia, urodzonym u schyłku XIX wieku na terenie już nieistniejących, wieloetnicznych Austro-Węgier. Jego rodzice, Abraham i Ester, byli instruktorami tańca i również w tym kierunku kształcił się młody Bela, w wieku 16 lat zdobywając papiery nauczyciela tańca. Jednak – jak łatwo się domyślić – jego prawdziwym talentem, a zarazem wielką miłością była piłka nożna.
Guttman – choć niektórzy twierdzą inaczej – był naprawdę niezłym piłkarzem, już jako 22-latek mając na koncie dwa mistrzostwa Węgier i debiut w kadrze narodowej. Występował na pozycji jednego z wysuniętych obrońców w ustawieniu zwanym „piramidą”, czyli 2-3-5, a według dzisiejszej nomenklatury nazwalibyśmy go po prostu pomocnikiem. Według dostępnych źródeł charakteryzował się niezwykłym wdziękiem, techniką oraz ciągiem na bramkę.
W swojej zawodniczej karierze grał w MTK Budapeszt, kilku drużynach w Stanach Zjednoczonych oraz przede wszystkim w wiedeńskim Hakoah, będącym przystanią dla wówczas coraz bardziej prześladowanych żydów. Założony w 1905 roku klub był jedną z silniejszych ekip ówczesnej Europy, m.in. jako pierwszy zespół pokonując angielski klub na ich ziemi (zdobywców Pucharu Anglii, West Ham, aż 5:1). Hakoah odbywał wiele zagranicznych tournée i właśnie po jednym z nich Guttman spodobał się na tyle, że został zatrudniony przez New York Giants, co wiązało się ze sporym awansem finansowym.
Jako się rzekło, BG żył w ciekawych czasach i podczas gry w Stanach w swoje bezlitosne szpony złapał go „wielki kryzys”, przetrzepując mu kieszenie do cna. Wspominając tamte czasy Guttman rzucił: – Wydłubałem oczy podobiźnie Abrahama Lincolna znajdującej się na ostatnim posiadanym przeze mnie banknocie pięciodolarowym, tak by nie wiedział, gdzie są drzwi.
Jednak najciekawszy epizod związany z zawodniczą przygodą Węgra wiąże się oczywiście z pożegnaniem, tym razem z występami w kadrze narodowej. Podczas Igrzysk Olimpijskich w Paryżu reprezentację Węgier ulokowano w hałaśliwej dzielnicy Montmartre, gdzie łatwiej było znaleźć alkohol i niewiasty, niż potrzebny piłkarzom spokój. Ponadto liczba związkowych oficjeli solidnie przewyższała liczbę zawodników, co w połączeniu z atmosferą kobiet, wina i śpiewu doprowadziło do szału perfekcjonistę Guttmana. Namówił on swoich kolegów na polowanie na szczury, a złapane gryzonie poprzywiązywał do klamek na drzwiach pokoi węgierskich działaczy. Więcej powołania nie otrzymał.
W zasadzie to tyle, jeśli chodzi o kopanie piłki przez BG. Gwoli prawdy należy jeszcze wspomnieć, że – poza przytoczonymi tytułami mistrza Węgier – po razie wygrał także rozgrywki w Austrii i Stanach Zjednoczonych, po czym w wieku 34 lat wziął się za trenerkę.
Treser lwów
Są trenerzy, którzy jak Alex Ferguson czy Guy Roux większość kariery poświęcają jednemu klubowi, jednemu miastu, jednym kibicom, mozolnie tworząc swoje futbolowe królestwa. Jednak są też najemnicy, cyngle do wynajęcia, którzy nie potrzebują czasu, by tworzyć wielkie drużyny i momentalnie odnoszą zwycięstwa. Bez wątpienia Guttman należał do tej drugiej grupy. Pracował w 20 różnych klubach, czasem kilka razy wracał w to samo miejsce, ale nigdzie nie wytrzymał dłużej niż trzy lata. Zresztą mawiał: – Trzeci sezon jest zawsze fatalny.
- Trener jest jak treser lwów. Musi zdominować zwierzęta w ich własnej klatce, a dokonać tego może jedynie dzięki odwadze i pewności siebie. Jednak gdy zwątpi w swoją hipnotyczną moc i pierwsze oznaki strachu pojawią się w jego oczach, jest po nim – to również jego słowa. Jak wspomniano, nigdy nie pozostał w jednym miejscu tak długo, by jego buta została zmącona, a z oczu wyzierał strach.
Wygrywał w najlepszych klubach globu. AC Milan, FC Porto, Benfica, Sao Paulo, Penarol Montevideo, Honved, Panathinaikos – to tylko część jego bogatego CV. Rzecz jasna wielokrotnie wyraźnie dawał do zrozumienia, że to on jest samcem alfa i reszta ma iść po jego śladach, a nie odwrotnie.
Być może niektórym mógł się nie podobać sposób pracy Guttmana, lecz trzeba mu oddać, że wyniki stały za nim murem. Z Benfiką dwa razy wygrał ligę i dwa razy Puchar Europy (przerwał pięcioletnią dominację Realu Madryt) oraz raz Puchar Portugalii, również dwukrotnie wygrywał na Węgrzech z Ujpestem, z kolei jednokrotnie dominował rozgrywki z Porto i Sao Paulo. Można mu również zapisać zwycięstwo w Copa Libertadores z Penarolem, choć w finale już nie uczestniczył, ponieważ tuż przed jego rozegraniem odszedł, by poprowadzić kadrę Austrii.
Z Milanu odszedł po burzliwej kłótni z działaczami, mimo tego, że pewnie prowadził w Serie A. Na odchodne rzucił: – Zostałem zwolniony, choć nie jestem ani złodziejem, ani homoseksualistą. Do widzenia.
Podobno po tym wydarzeniu zawsze zastrzegał w kontrakcie klauzulę, która nie pozwalała go zwolnić w przypadku, gdy zespół liderował rozgrywkom.
Parę lat wcześniej miał objąć stanowisko trenera AS Roma, lecz po przyjeździe do Rzymu okazało się, że nikt poza samym Guttmanem o tym nie wiedział. Zniesmaczony tym faktem przejął Padovę, która zastrzegła, że może go wyrzucić, jeśli okaże się… że nie jest prawdziwym Belą Guttmanem.
Na dzień dobry błogosławieństwo, na do widzenia klątwa
W 1959 roku objął stery Benfiki Lizbona, wprowadzając portugalski klub w złotą erę działalności. To co wygrał w stolicy Portugalii wymieniono powyżej, jednak najważniejsza przysługa, prawdziwe błogosławieństwo dla ekipy z Estadio da Luz, odbyła się nie na murawie, a w… zakładzie fryzjerskim.
Zabrzmi to absurdalnie, leczy gdyby Guttman nie postanowił się przystrzyc, wielki Eusebio nigdy nie zagrałby dla Benfiki. Na szczęście dla kibiców „Orłów”, Węgier postanowił uporządkować fryzurę i dzięki temu spotkał u fryzjera swojego byłego podopiecznego z Sao Paulo, Carlosa Bauera, który właśnie wyruszał na pięciotygodniowe tournée po Afryce. BG poprosił go, by ten na wszelki wypadek zwracał baczną uwagę na młode talenty, a następnie zdał mu ze swoich obserwacji szczegółową relacje.
Po powrocie Bauera spotkali się w tym samym zakładzie, a ten opowiedział Guttmanowi o fantastycznym napastniku grającym w jednej z drużyn z Maputo, skąd nieopierzonych grajków wyciągał Sporting. Węgra niespecjalnie interesowały układy między tamtejszym klubem a „Lwami”, toteż chwycił za telefon, zaproponował lepsze warunki i już po kilku dniach młody chłopak podpisał umowę z Benfiką. Właśnie tak Eusebio trafił do „Orłów”.
Rzecz jasna, rozstanie z portugalskim klubem nie mogło przebiec normalnie. Po drugiej z rzędy wygranej w Pucharze Europy Guttman poczuł się niedoceniony finansowo i zażądał od prezesa Antonio Carlosa Cabrala Fezasa Vitala dodatkowej premii za zdobycie tego cennego trofeum. Jednak szef klubu lakonicznie stwierdził, że w kontrakcie o żadnym bonusie nie ma mowy, więc nie ma podstaw do wypłaty dodatkowego wynagrodzenia. BG w swoim stylu stwierdził: – Dostałem cztery tysiące dolarów mniej za zdobycie Pucharu Europy niż za mistrzostwo Portugalii. Władze klubu nie zamierzały nic z tym zrobić, więc rozważam odejścia.
No i odszedł, tuż przed tym rzucając na Benfikę klątwę, jakoby lizboński klub nie miał zdobyć żadnego europejskiego pucharu dopóty, dopóki Guttmanowi nie zostaną wypłacone wszystkie zaległości, które zresztą naliczył sobie według własnego uznania.
Jasne, brzmi to niedorzecznie, ale faktem jest, że „Orły” przegrały w każdym europejskim finale od tamtego czasu – w 1963, 1965, 1968, 1988 oraz 1990 roku.
Do dzisiaj Portugalczycy próbują przebłagać Guttmana: – Za każdym razem, gdy gramy w pobliżu jego grobu, ktoś z nas kładzie na jego mogile kwiaty. Nie pomaga – powiedział dziennikarz Jose Carlos Soares.
Pół żartem, pół serio można stwierdzić, że nie ma co się dziwić – przecież Węgier nie należał do tych z gatunku wybaczających. Nic, tylko współczuć Benficę.
Nauczyciel Brazylijczyków
Sam Guttman twierdził, że to dzięki niemu Brazylijczycy poznali ustawienie 4-2-4, co nie do końca jest prawdą, choć zasług mu odmówić nie można. Bez wątpienia stosował to ustawienie już w Honvedzie, korzystając z talentów legendarnych Bozsika, Kocsisa, Loranta czy Puskasa, a następnie prowadząc Sao Paulo, lecz swoje trzy grosze do powstania „Brasiliany” dorzuciły takie postaci jak Dori Kurschner czy Flavio Costa. O nich Węgier już niechętnie pamiętał, czemu skądinąd trudno się dziwić – w końcu umniejszali jego legendzie.
Niemniej jednak, Guttman był wielkim trenerem, o niepospolitej wizji i ogromnym darze. – Był nieziemsko utalentowany. Jego świadomość taktyczna była fantastyczna. Niestety w parzę z tym szedł jego nieznośny charakter. Był niesamowicie obrażalski – tak o BG mówił znawca futbolowej historii, Jonathan Wilson. Być może jego trudna osobowość była pokłosiem traumy wojennej – II wojna światowa była tematem tabu dla krnąbrnego Węgra. Pytany o to jak przeżył ten tragiczny okres, odpierał: – Bóg mi w tym pomógł. Wilson spekuluje: – Odnosił gigantyczne sukcesy, lecz było w nim coś tragicznego, co prawdopodobnie pochodziło z tamtych mrocznych czasów.
Wielu porównuje Mourinho do niego, co dla portugalskiego szkoleniowca, nie dla Guttmana, jest nie lada komplementem. Bo czy komuś się to podoba, czy nie, Bela Guttman jest jedną z legend i reformatorów piłki nożnej, o której w żadnym razie nie wolno zapominać.
MATEUSZ JANIAK