Kiedy słyszymy o południowoamerykańskim futbolu w pierwszej kolejności na myśl przychodzi nam brazylijska technika połączona z ogromnymi umiejętnościami i wieloletnią światową dominacją, czy wiecznie niespełniona reprezentacja Argentyny, która z takimi gwiazdami jak Angel Di Maria czy Lionel Messi w składzie od lat nie potrafi odnieść oczekiwanego sukcesu. W dalszej kolejności wymienimy wciąż trzecią ekipę świata, Urugwaj, czy zawsze groźny Paragwaj. Dużo dalej, za kilkoma kolejnymi nacjami, swoje miejsce ma Peru: kraj, który przeciętnemu pasjonatowi futbolu kojarzy się wyłącznie z Claudio Pizarro.
Mając ostatnio przyjemność spędzić w tym pięknym państwie niespełna dwa tygodnie dowiedziałem się co nieco o tamtejszej kulturze, historii, czy sytuacji politycznej. Zwiedziłem w tym czasie Machu Picchu, a stolicę kraju, Limę, przeszedłem wzdłuż i wszerz. Nie mógłbym jednak zaliczyć do udanych wyjazdu, który pozbawiony byłby jakiegokolwiek piłkarskiego akcentu. Takich jednak nie brakło, a najistotniejszym z nich było rozgrywane w niedzielne popołudnie spotkanie peruwiańskiej Primera Division pomiędzy Alianza Lima a przewodzącym ligowej tabeli Realem Galciraso.
Przechadzając się po ulicach dowolnego peruwiańskiego miasta nie sposób nie zwrócić uwagi na wszechobecne barwy najmocniejszych europejskich klubów. Na tutejszych bazarach znaleźć można całą masę piłkarskich koszulek i dresów, rzecz jasna podrobionych, których miejscowi nie traktują bynajmniej jako sprzęt sportowy, ale jako codzienne ubranie. Żadnym zaskoczeniem nie był dla mnie oczywiście fakt dominacji trykotów w barwach Barcelony, które zdecydowanie wyprzedzały takie firmy jak Real Madryt, Manchester United czy londyńska Chelsea. Stroje te były podrabiane na przeróżne sposoby, od najbardziej oczywistych, opierających się na drobnych zmianach w wyglądzie herbów klubów czy logo sponsorów, po zaskakująco wymyślne, w których moim prywatnym rankingu pierwsze miejsce zajęła koszulka Barcelony, noszona przez kilkuletniego chłopca. Na pierwszy rzut oka poza wspomnianymi wcześniej oczywistymi modyfikacjami nie mogłem dopatrzyć się w niej niczego dziwnego. Dopiero gdy jej właściciel obrócił się do mnie bokiem z trudem powstrzymałem śmiech. Na rękawach owej koszulki widniały bowiem emblematy… Bundesligi, co jednak w ogóle nie wydawało się stanowić problemu dla tego młodego adepta futbolu.
Klubowe barwy nosili tu zresztą niemal wszyscy, niezależnie od wieku czy nawet płci. Po alejkach najmniejszych wiosek, nawet tych położonych ponad 3000 metrów nad poziomem morza, do których – jak mogłoby się wydawać – cywilizacja nie miała prawa dotrzeć, między straganami z zapakowanymi w małe słoiczki żabami a stoiskami, gdzie kupić można było tętniące resztką życia ryby, beztrosko biegały dziesiątki maleńkich Messich. Każdy z nich w wolnej chwili chwytał za piłkę i gnał na położone w pobliżu piaszczyste boisko, gdzie czekali już na nich miejscowi Ronaldinho czy Beckham. Każdy czuł się dumny ze stroju, w jaki był ubrany i nazwiska, które na nim widniało. Każdy z nich marzył, aby za kilkanaście lat miejscowe dzieci na koszulkach nosiły właśnie jego nazwisko.
Zostawmy już jednak temat koszulek i przejdźmy do głównego piłkarskiego wątku wyjazdu, o którym wspomniałem już kilka akapitów wcześniej – meczu pomiędzy stołeczną Alianzą a Realem Galciraso z Cuzco. Dla gospodarzy spotkanie to było niezwykle istotne, bowiem jedynie zwycięstwo nad faworyzowanymi przyjezdnymi pozwoliłoby im zakwalifikować się do fazy play-off, dzięki czemu nadal pozostawaliby w walce o mistrzostwo. Mecz rozegrany miał zostać w niedzielę, jednak dla mnie operacja z nim związana rozpoczęła się jeszcze przed wyjazdem. Kluby w Peru nie są niestety rzecz jasna wyposażone w internetową sprzedaż biletów, a do Limy zawitałem dopiero dzień przed meczem, w sobotę, więc na kupno wejściówek nie zostało mi wiele czasu.
Po bezskutecznych wyprawach do mających zajmować się dystrybucją tych biletów biur Teleticket, gdzie, jak się jednak okazało, nikt na ten temat nic nie wiedział, pozostała mi nadzieja, że, po w miarę rozsądnej cenie, uda mi się dostać upragniony bilet pod stadionem, u jednego z tak zwanych „koników”. Z hotelu wyruszyłem więc odpowiednio wcześnie, wsiadając do pierwszego lepszego autobusu, który, ku mojej uciesze, zmierzał akurat w tamtym kierunku. W Peru obce jest również pojęcie przystanku autobusowego, więc i wysiadka, o której poinformował mnie okrzyk kierowcy „Baha, baha, baha”, nie była zbyt komfortowa. Nie mogła zresztą taka być, bowiem autobus zwolnił, bo nie zatrzymał się, i otworzył drzwi na środkowym pasie ulicy, co jednak wśród miejscowych nie wzbudziło żadnego zdziwienia. Po nieco nerwowej drodze na stadion okazało się, że kupno biletu nie będzie stanowić żadnego problemu, bowiem okolice Estadio Alejandro Villanueva aż roiły się od ludzi wykrzykujących „Oriente, oriente, oriente, sur, sur, sur,”, które to hasła oznaczały nazwy trybun. Ja wybrałem tę pierwszą, wschodnią, za którą zamiast 30 zapłaciłem co prawda 35 soli (około 40zł), ale przynajmniej udało mi się uniknąć gigantycznej kolejki do klubowych kas.
Do meczu zostało jeszcze ponad dwie godziny, a pod stadionem już formowały się szeregi przyodzianych we fioletowo-białe klubowe barwy kibiców i sprzedawców, którzy tym razem usiłowali wcisnąć każdemu przechodniowi koszulkę czy czapkę Alianzy. W barze obok garstka kibiców z przeciwnej strony miasta oglądała mecz swojej Universitarii, która mierzyła się z Cienciano, ja jednak postanowiłem jak najszybciej udać się na trybunę, aby móc wczuć się w atmosferę latynoskiego futbolu. W trakcie rutynowej kontroli plecaka i „rewizji osobistej”, okazało się, że na stadion nie można wejść z paskiem, który zostawić należało w depozycie. Zdaniem ochrony mógł on bowiem stanowić niebezpieczne narzędzie.
Gdy po raz pierwszy przekroczyłem marmurowy korytarz i dostałem się na trybunę stadionu, od razu poczułem, że czegoś takiego nie było mi dane doświadczyć nigdy wcześniej, nawet gdy zasiadałem na takich obiektach, jak Signal Iduna Park czy Veltins Arena. Miejsca na trybunie nie były oczywiście numerowane, w związku z tym postarałem się zająć jak najlepsze z krzesełek, których obecność była wręcz dla mnie miłą niespodzianką. Nie były w nie bowiem wyposażone sektory za bramkami, które, zarówno przed jak i, przede wszystkim, w trakcie spotkania stanowiły istny kocioł. Krzesełek brakowało za to w dolnej, środkowej części trybuny, na której siedziałem, co od razu przykuło moją uwagę i wzbudziło zainteresowanie. Dopiero na niecałą godzinę przed meczem okazało się, że sektor „Oriente” również wyposażony jest w swego rodzaju „gniazdo”, z którego przez pełne 90 minut prowadzony był ogłuszający doping, rozprzestrzeniający się w ten sposób na cały obiekt.
Przed samym spotkaniem stadion, bardziej niż arenę zmagań piłkarskich, przypominał charakterystyczne dla tych okolic targowisko. Chodzący wzdłuż trybun sprzedawcy przekrzykiwali się wzajemnie, usiłując, w mniej lub bardziej natrętny sposób, sprzedać gazowane napoje, popcorn, czy nawet mające chronić przed słońcem papierowe daszki z klubowym logo. Wśród tych pierwszych dominowała tamtejsza specjalność, „Inca Kola”, napój, który, moim zdaniem, przypominał najtańszą polską oranżadę. Peruwiańczycy są jednak zakochani w tym smaku i, między innymi za sprawą dosyć natrętnej formy reklamy na każdym rogu ulicy, stanowią jedyną nację, w której spożycie rodzimego napoju przerasta spożycie Coca-Coli. Na „Oriente” kibicowskie życie tętnić zaczęło na około pół godziny przed pierwszym gwizdkiem sędziego, kiedy to tamtejsi ultrasi rozrzucili po całej trybunie fioletowe i białe baloniki, urywki gazet oraz serpentyny. Miały one służyć za oprawę, która powitała wychodzących na plac gry zawodników.
Choć samo spotkanie dla klubu z Limy było niezwykle istotne i decydujące o jego przyszłych losach, na trybunach nie dało się wyczuć nerwowości, która zastąpiona została w tym przypadku entuzjazmem i ekscytacją fanów. Eskalacja tych pozytywnych emocji nastąpiła w momencie pierwszego gwizdka i trwała aż do ostatniego. Do tego dnia myślałem, że Polska to prawdziwy potentat jeśli chodzi o kibicowski doping, jednak to, co zobaczyłem na Estadio Alejandro Villanueva przerosło wszelkie moje oczekiwania. Przez całe spotkanie miałem wrażenie, że dopingujący zza bramki fani Alianzy wkrótce rozniosą trybunę, która zdawała się podskakiwać wraz z kibicami w rytm dudnienia bębnów i jazgotu trąbek.
Siedząc dobrych kilkadziesiąt metrów od miejscowych ultrasów, widziałem na ich twarzach prawdziwe szaleństwo. Energię i pasję, które składały się na doping, jakiego nie było mi dane doświadczyć nigdy wcześniej. Narzekać nie można było również na emocje, jakich dostarczyli kibicom zawodnicy obu stron. Alianza, po trzymającym w napięciu do ostatniej sekundy spotkaniu, ostatecznie, dzięki dwóm bramkom z rzutów karnych, zdołała pokonać przyjezdnych z Cuzco w stosunku 2:1. Gol dla Realu również padł w niecodziennych okolicznościach, była to bowiem bramka samobójcza, zdobyta przez obrońcę, który odbiciem piłki głową niechybnie przelobował własnego bramkarza.
***
We wszystkich przewodnikach po Peru, jakie studiowałem przed wyjazdem, przeczytać można było, że jest to kraj pełen kontrastów. Mimo to nie spodziewałem się jednak, że z tak wielu perspektyw będę mógł spoglądnąć tu również na piłkę nożną. Z jednej strony dane mi było zobaczyć młodych ludzi, którzy sport traktują jako swego rodzaju oderwanie od trudnej rzeczywistości, z drugiej zaś fanatycznych kibiców, będących w stanie dla ukochanej drużyny zrobić naprawdę wiele. Trzecia strona to piłkarze. Ludzie, którzy, tak jak dzisiejsi czterolatkowie, kiedyś marzyli o tym, żeby znaleźć się w tym miejscu. I choć nikt z nich nie trafił na sam szczyt, wszyscy wydają się być dumni i szczęśliwi z tego, co mają.
Korespondencja z Limy ADAM DELIMAT