Ta ostatnia niedziela…


Teoretycznie nie wszystko było jeszcze pozamiatane i odpowiednie rozstrzygnięcia na niektórych stadionach mogły zafundować nam emocje do gwizdka kończącego ostatni mecz. Może nie takie, jak wczoraj zaserwowali nam ci słabsi koledzy z pierwszej ligi, ale zawsze. Cóż – jeśli chodzi o ostateczne rezultaty, wszystko zakończyło się zgodnie z przewidywaniami. Co nie oznacza, że podczas multiligi ziewanie zabijaliśmy kolejnymi łykami kawy. Co to to nie.

Zacznijmy od… końca, a w zasadzie od czternastego miejsca, bo właśnie na tej pozycji ostatecznie uplasowało się Podbeskidzie. Nawet jeśli Polonia otrzymałaby licencję, „Górale” i tak utrzymaliby się w ekstraklasie! Niesamowitą historię spisali nam bielszczanie. Przed rozpoczęciem rundy każdego, kto, nawet w żartach, podejrzewałby Podbeskidzie o tak spektakularny finisz, bez zawahania wysłalibyśmy na miesięczną kurację w zakładzie psychiatrycznym w Jarosławiu. A jednak.

Spada Bełchatów, którego będzie nam ogromnie brakować. Będziemy za nim tęsknić o wiele bardziej, niż tęsknilibyśmy za Ruchem, Widzewem czy Pogonią. Drużyna złożona z młodych chłopaków, którzy dostali od losu świetną szansę na wypromowanie się, dodała naszej lidze sporo kolorytu. Zastanawiamy się, kto wykorzystał swoje pięć minut i może ze spokojem oczekiwać telefonów od swojego menedżera z informacją o kolejnych ofertach. Paradoksalnie niewielu. Zubas, Wacławczyk, może bracia Mak. Tyle że z tymi ostatnimi jest o tyle problematyczna sytuacja, że trzeba ściągnąć do klubu ich obu. I, rzecz jasna, wystawiać ich razem. W przeciwnym razie zapominają jak prosto kopnąć piłkę.

Utarło się, że zdobycie 30 punktów to cel, który przed sezonem może sobie postawić drużyna walcząca wyłącznie o bezpiecznie utrzymanie. W tym roku nie wystarczyło. GKS Bełchatów to najmocniejszy spadkowicz od 2001 roku, kiedy z 31 punktową zdobyczą spadły Orlen Płock i Ruch Radzionków. Choć to dla tego zespołu chyba marne pocieszenie.

Tytuł mistrzowski przypieczętowała Legia. O ile wcześniej mogliśmy narzekać, że warszawianie po meczu z Lechem przypominają bardziej zespół z środka tabeli, niż świeżo upieczonego mistrza Polski, o tyle dziś zagrali jak drużyna, która na finiszu rozgrywek zdystansowała swoich rywali o dwadzieścia punktów. Świetne obrazki oglądaliśmy podczas fetowania tytułu na stadionie, choć… największą uwagę zwróciliśmy na Ljuboję, który rozpychał się łokciami jak mógł, byle tylko być w centrum uwagi podczas radości zespołu. Puchar trzymał w swoich rękach z pięć razy. Dziwny przypadek.

Łezka się w oku kręci, kiedy pomyślimy sobie, że na polskich boiskach (prawdopodobnie) nie obejrzymy już Żewłakowa, Reissa, Djurdjevicia, Kosowskiego, Choto, Ljuboji. Szacunek.

Jakub Białek

Pin It