To będzie dziwna opowieść o dziwnym człowieku przesiąkniętym pasją i szaleństwem. Pamiętacie jeszcze Jacka Grembockiego?
Niektórzy uważają go za czubka. Nie rusza go to, choć raczej zdaje sobie sprawę z krążących w środowisku anegdot. Wszystkie mocne i zazwyczaj śmieszne. Żadna prawdziwa. Przynajmniej jego zdaniem.
Cztery lata temu powiedział w odniesieniu do Bobo Kaczmarka: „Ja mam przed sobą dwadzieścia lat w piłce, jemu pozostały góra trzy”. Dziś Kaczmarek jest trenerem Lechii, a Grembocki prowadzi do boju piątoligowego Amatora Kiełpino, jest dyrektorem sportowym w trzecioligowym Bałtyku Gdynia i szkoli juniorów. Jeżeli będziecie chcieli kiedyś, aby ktoś wywróżył wam przyszłość, to już wiecie, kogo omijać szerokim łukiem.
Ten tekst można by właściwie zakończyć w tym miejscu. Stwierdzić, że „Gremboś” to oszołom, który stoczył się w szybszym tempie niż Felix Baumgartner spadał ze stratosfery i machnąć ręką. Ale mam z nim jednak pewien problem…
Jacka Grembockiego poznałem mniej więcej w tym samym momencie, w którym na dobre zakochiwałem się w futbolu. Miałem osiem, może dziewięć lat. Uganialiśmy się z kolegami za piłką na piaszczystym, przystadionowym boisku, a kiedy już brakowało sił, zasiadaliśmy na pobliskiej trybunie i oglądaliśmy mecze rozgrywane na murawie, na którą wchodzić nam zabraniano.
Kiedyś przysiadł się do nas pewien facet (a może to my przysiedliśmy się do niego?). To był Grembocki. Pełnił funkcję grającego trenera drużyny z mojego rodzinnego miasta – Cartusii Kartuzy i przyszedł pooglądać mecz juniorów. Doszły do nas głosy, że reprezentował Polskę i do tego występował za granicą. Był więc dla nas, jak Bóg. Lepszych piłkarzy widywaliśmy tylko w telewizji.
Minęło kilkanaście lat, a nadal mam tę sytuację bardzo wyraźnie przed oczami. Siedział i popijał colę z puszki. Pamiętam, jak dziś, bo zapytał, czy nie chcemy łyka. Nasz największy idol częstował nas colą, jak kumpel kumpla. Przeżywaliśmy to chyba przez tydzień.
Jednak tę puszkę mam przed oczami z jeszcze jednego względu.
Siedzieliśmy wspólnie na tej trybunie przez kilkadziesiąt minut, zadawaliśmy nieśmiałe pytania i słuchaliśmy piłkarskich opowieści. Grembocki dzielił uwagę między nas i naszych starszych kolegów biegających po boisku. Co chwilę wykrzykiwał coś w kierunku murawy. Przeżywał mecz, jakby sam był trenerem tych chłopców. W pewnym momencie emocje puściły i szmyrgnął puszką, z której przed chwilą piliśmy, w betonowe schodki trybuny.
Zwyczajny mecz juniorów przeżywał, jak finał Ligi Mistrzów.
Po kilku latach wyjechał z Kartuz i na osiedlu, na którym się wychowywałem, zupełnie o nim zapomnieliśmy. Aż do momentu, kiedy dowiedzieliśmy się, że został trenerem Znicza Pruszków, a potem Polonii Warszawa. Ale były to już tylko suche informacje. Dawny czar i magia uleciały wraz z dzieciństwem.
Jakoś we wrześniu ubiegłego roku, razem z Maćkiem Słomińskim umówiliśmy się z Grembockim na wywiad. Obraz ikony z dzieciństwa został skutecznie wyparty z mojej głowy przez wizerunek oszołoma, jakiego „Gremboś” dorobił się w ciągu kilku ostatnich lat. Do rozmowy podchodziłem z dużym dystansem.
Spotkaliśmy się w jednym z gdańskich centrów handlowych. Do naszego stolika przysiadł się sympatyczny, uśmiechnięty człowiek. Zamówił dla każdego po kawie i zaczął opowiadać. Szczerze, z wielką pasją i zaangażowaniem. Sprawiał wrażenie pozytywnie zakręconego. Rozmawialiśmy grubo ponad dwie godziny i kolejne kilkadziesiąt minut już po wyłączeniu dyktafonu. Wywiad miał się ukazać na Futbolnecie. Wcześniej jeszcze tylko autoryzacja….
Z wydrukowaną rozmową pojechałem do Kiełpina. Na godzinę przed meczem prowadzonego przez Grembockiego Amatora, usiedliśmy na drewnianej ławce przy pokrytym azbestem baraku służącym za szatnie. Jacek wziął do ręki sześć zapisanych rozmową kartek i zaczął kreślić. – Tego nie możemy puścić. Tego też nie. Rozmawiałem ze specjalistą od Public Relations – powiedział, że o tym też nie możemy wspomnieć – powtarzał w kółko, wykreślając równocześnie kolejne zdania w tempie tak zatrważającym, jakby brał udział w zawodach wypisania długopisu na czas.
Wyrzucił tak dużo, że z całego wywiadu zostały nam tylko średnio ciekawe fragmenty. Zacząłem się zastanawiać, gdzie wcześniej podziewał się wspomniany przez „Grembosia” specjalista od wizerunku. Gdzie był, kiedy Jacek dawał kolejne popisy przy Konwiktorskiej? Kiedy mieszał z błotem Bobo Kaczmarka?
Skoro już o Bobo mowa, to czas na małą dygresję. Otóż wspomniany piarowiec uznał, że najlepiej będzie, jeśli w wywiadzie w ogóle nie padnie nazwisko Kaczmarka. A wiecie dlaczego? Otóż Grembocki tłumaczył się tym, że jest – uwaga – bardzo blisko zastąpienia Bobo na ławce trenerskiej Lechii, a każde wspomnienie o nim, będzie niepotrzebną reklamą. Nie, to nie żarty.
I tak, o ile po samej rozmowie miałem na temat Grembockiego w miarę pozytywne zdanie, to po tej nieszczęsnej autoryzacji zacząłem ponownie przechylać się na stronę tych, którzy uważają, że z Jackiem nie wszystko jest w porządku. A takich osób jest całe mnóstwo – dziennikarze, trenerzy i przede wszystkim piłkarze…
Pod koniec 2011 roku, wraz z Kamilem Szenderą i wspomnianym już Maćkiem, odwiedziliśmy w Dortmundzie Roberta Lewandowskiego. Sympatyczna rozmowa, skaczemy z tematu na temat, aż wreszcie doskoczyliśmy do Pruszkowa. Na hasło: „trener Grembocki”, Robert zareagował, jak na najlepszy żart – wybuchem śmiechu.
Podobnie zachowuje się większość zawodników, jeśli spyta się ich o Grembockiego. I nie jest to reakcja oceniająca jego warsztat trenerski, a raczej przesadne „napompowanie”.
Bo jeśli chodzi o umiejętności, to jest po prostu przeciętnie. Ani rewelacyjnie, ani tragicznie.
Poprawka – na okręgówkę umiejętności są rewelacyjne. Przed rokiem Grembocki przyszedł do piątoligowego beniaminka i z drużyny przegrywającej każdy mecz różnicą średnio pięciu goli, zrobił ekipę niepokonaną przez całą rundę. Jasne, klub w piątej lidze może poprowadzić nawet pan Stasiu, wuefista z podstawówki w Trąbkach i przy odrobinie szczęścia też będzie odnosić sukcesy, ale Grembockiemu trzeba jednak oddać, że ze swojego zadania wywiązał się znakomicie – wjechał ze swoją drużyną na najwyższe piętro, zaczynając od poziomu co najmniej minus dziesięć.
Tylko czy dla trenera, który jeszcze chwilę temu był w Ekstraklasie, a potem w pierwszej lidze takie zadanie to nie obciach? Fragment wywiadu, akurat autoryzowany:
- Dla mnie nie jest ważny poziom…
- Żartuje pan…
- Nie. Wiadomo, że Ekstraklasa przekłada się na lepsze hotele, lepsze warunki gry…
- Lepsze pieniądze…
- Także. Ale wymagania wszędzie są te same. Czy myślicie, że gdybym przegrał w piątej lidze dużo meczów, to nie wyrzuciliby mnie? Zmieniłem zespół, klub się rozrasta, dysponuję piłkarzami przewyższającymi poziom, na którym występują. Jak jadę tam na trening, albo na mecz, to mam wielką satysfakcję, bo widzę postęp.
Czyli miłość do piłki ponad wszystko inne.
Ale po chwili dodaje: – Wiecie dlaczego przez dwa lata nie prowadziłem żadnej znaczącej drużyny? Powód jest prosty – nie miałem licencji. Dwa lata nie mogłem obronić pracy dyplomowej, wreszcie się udało i od lipca mam licencję na Ekstraklasę. To był jedyny powód dlaczego nie miałem pracy. Niech mi panowie wierzą, że propozycji mam dużo.
Wychodzi więc na to, że gdyby tylko chciał, to mógłby zostawić cały ten okręgowy syf i trafić na salony. Wspominał nawet coś o Lechu Poznań i Łódzkim Klubie Sportowym (powiedzmy, że to taki przedpokój do salonu). No ale nie chciał.
Można nazwać Grembockiego świrem i wyśmiać z góry do dołu, ale czy nie jest to pójście na łatwiznę? Buta i bezmyślność doprowadziły go w trzy lata z Ekstraklasy do piątej ligi. Głównie przez głupoty, które wygadywał po drodze. Przyjął nauczkę? Niekoniecznie. – Ludzie mówią, że jestem kontrowersyjny. Nie, nie jestem. Po prostu mówię to co myślę – prawdę. Kontrowersyjny jest ten, kto dla jednej gazety mówi co innego, do dla drugiej co innego, a w domu jeszcze co innego – opowiadał kilka miesięcy temu.
Zapomniał tylko, że czym innym jest mówienie tego, co się myśli, a czym innym mówienie przemyślane. Pierwsze bez drugiego nie powinno funkcjonować. Grembocki mówił zbyt szybko i zbyt bezmyślnie.
W czasie wspomnianego wywiadu kilkukrotnie groził procesem Krzysztofowi Stanowskiemu z „Weszło”, którego oczywiście nie czyta, nie bardzo kojarzy, ale całkiem przypadkiem dotarły do niego niezbyt pochlebne teksty z tego właśnie serwisu. Potem wykreślił wszystkie fragmenty mówiące na ten temat, tłumacząc, że robi to z troski o nas. – Nie powinniście wspominać o konkurencji i robić im darmowej reklamy – wyjaśniał.
W ogóle nie lubi mediów i dziennikarzy. Ma do nich uraz. Obraził się za manipulację, której jego zdaniem dopuszczali się na każdym kroku, gdy pracował w Polonii. – Od trzech lat nie kupuję gazet. Mam w domu ogromne kartony pełne wydawnictw, w których było choćby jedno słowo o sporcie. Zbierałem je od najmłodszych lat, a trzy lata temu przestałem. Nie wydam ani złotówki na żadną prasę – mówi.
Ale wiecie co? Tak naprawdę to nie o Grembockiego tu chodzi. On jest jedynie przykładem. Obrazuje człowieka, dla którego futbol jest całym życiem. Bo tego jestem pewien – dla niego piłka nożna to wszystko. A takich ludzi jest przecież sporo. I tu pytanie najważniejsze – gdzie jest granica? Po jej przekroczeniu można zacząć uchodzić za wariata. Najgorsze, że tej granicy zazwyczaj nie widać. Jacek nie zauważył.
Skupiłem się na Grembockim, bo to chyba najlepszy przykład na to, jak łatwo można znaleźć się po drugiej stronie. Całkiem niepostrzeżenie. Przyznaję, że trochę mi go szkoda, bo przecież nie ma złych zamiarów. Po prostu kocha to co robi i angażuje się na sto procent. Ma temperament i charyzmę. Ale stracił kontrolę. Zadurzył się w futbolu za bardzo. Nie dostrzega w swoim zachowaniu i w tym co mówi śmieszności. Przedawkował.
PAWEŁ MARSZAŁKOWSKI