Dziennikarze uwielbiają salony. Luksusowe grono w oparach cygar i whisky. Śmietankę towarzyską. Łatwo to opisać. Łatwo, przyjemnie czytać. Tymczasem prawdziwe życie nie rozgrywa się jednak pośród krezusów, lecz na dole. Między średniakami, nędzarzami, łaknącymi przetrwania desperatami. Dokładnie jak w Premier League.
Peleton po mistrzowski puchar już się wyklarował. Wypadł z niego, chyba już na dobre, Liverpool. Zadyszka w takim momencie nie pozwoli już dogonić liderów, lecz progres ekipy Brendana Rodgersa jest i tak jest ogromny. Niewykluczone, że za rok, o tej samej porze, niechętnie będę wypluwał z siebie zdania admirujące The Reds. Liderów tabeli. To nie jest niemożliwe. Niemniej jednak na chwilę obecną liczy się tylko londyńsko-manchesterski tercet.
Trzy miejsca
Prawdziwa wojna, ta brudna, ze wszystkimi szpetnymi zagrywkami, rozegra się na dole. Nie ładna, dżentelmeńska potyczka w białych rękawiczkach. Konfrontacja, w potoku słów o wzajemnym szacunku i wypieraniu się, broń Boże, jakiegokolwiek uzurpowania sobie praw do korony. Jose Mourinho kokietuje, ciągle stawiając City do roli faworyta w pościgu rydwanów. Arsene Wenger, naznaczony przykrymi doświadczeniami sprzed lat, woli zachować milczenie. Tylko Manuel Pellegrini rzucił niedawno wyzwanie zdobycia poczwórnej korony. Chyba jednak bardziej ku pokrzepieniu serc, niż z rzeczywistych zamiarów, bo dla chilijskiego inżyniera, nuworysza na angielskiej ziemi, nawet samo zwycięstwo w Premier League byłoby triumfem wspaniałym. Mimo tych atutów, wciąż to tylko wyścig trzech koni. Długi, wydłużający się sprint trójki kolarzy. Zbyt stabilny, by wzbudzać wielkie emocje. Zbyt obdarty ze słodkiej nieprzewidywalności początku sezonu. Choć niewykluczone, że na ostatniej prostej nasze oczy ucieszy fantastyczny spektakl. Spektakl o równej dramaturgii na dole tabeli odgrywa się teraz. Trzy miesiące przed finiszem krezusów.
Niech przemówią liczby. Trzy miejsca. Dziewięciu kandydatów. Swansea, Hull, Sunderland, Norwich, West Bromwich Albion, Crystal Palace, West Ham, Cardiff, Fulham. Na dobrą sprawę można by dodać przecież Aston Villę i Stoke, będących ździebko wyżej od „Łabędzi”. Te ekipy klasyfikujemy na razie w czyśćcu, choć ewentualny akces do piekła może być kwestią jednej kolejki. Jak w weselnych „Krzesłach”. Grono nieszczęśników rozpaczliwie walczy o pozycję na stołkach. Mięczaki (najbardziej pijani?”) nie znajdą schronienia. Tercet z nich obejdzie się smakiem. Śmietankę, czy raczej wódkę, spijać będą zaś najwytrwalsi.
Rywalizacja na nizinach Premier League to również swojego rodzaju przekrój całej brytyjskiej piłki. Angielski futbol w przystępnej, smacznej pigułce. Od hybrydy tiki-taki, kosmopolitycznej Swansea do konserwatywnego West Hamu. Przez zardzewiałe Craven Cottage do świeżuteńkiego Cardiff City Stadium, z równie świeżymi barwami i historią, której poprzednie więzy brutalnie przeciął ekscentryczny Vincent Tan. Robotniczy Sunderland, wielkomiejskie Crystal Palace. Tyrgysy z Hull naprzeciw norwichowskim Kanarkom. I WBA, kolejny zespół flirtujący z futbolową doktryną iberyjskiego futbolu, skąd przybył domniemany zbawca, rodowity madrytczyk, Pepe Mel.
Walka na pięści
Między najlepszym a najgorszym jest tylko pięć punktów różnicy, przy czym ten przypuszczalnie bezpieczny ma ledwie dwa oczka przewagi nad strefą spadkową. Kwestia jednego spotkania, pojedynczej sekwencji błędów, niefortunnego podmuchu wiatru, niekoniecznie mocą dorównującemu temu na Britannia Stadium. Jak popularna niegdyś reguła „Złotego gola”. Lub hokejowa „Nagła Śmierć”.
Nie grają może tak świetnie jak krezusi. Nie oddają tylu strzałów na bramkę, nie tworzą, z małymi wyjątkami, koronkowych akcji. Częściej niż głowa, pracują łokcie. I jednocześnie – nie sposób się z nimi nudzić. Obserwując bezpośrednie spotkania między inni, ich ruchy transferowe, pozaboiskowe manewry. To jak oglądanie ekscytującej walki o przetrwanie w złotej klatce. W Eldorado generującym kilkadziesiąt milionów funtów rocznie. Mało kogo stać na odpuszczenie bez walki takie beneficja. Jedni kupują na potęgę, liczą na transferowy złoty. Inni graja va banque, zwalniając bez rozsądnego powodu dobrego trenera, biorąc na jego miejsce skłóconego z połową szatni żółtodzioba. Jeszcze inni pozostaję przy statusie quo, czekając na tłuste jeśli nie miesiące, to chociaż lata, może tygodni ratujące ich ligowy byt. To nie rozważne, planowane z wyprzedzeniem wzór Pelleigriniego i Mourinho szachowe ruchy. To walka na pięści, z dozwolonymi chwytami poniżej pasa. Formowane z transferowej łapanki ekipy toczą bitwy kończąca się nie na pierwszej, lecz na ostatniej kropli krwi.
Aston Villa – West Ham United (16:00)
Crystal Palace – West Bromwich Albion (16:00)
Sunderland – Hull City (16:00)
Swansea – Cardiff (18:30)
Wszystko jednego dnia.
Premier League to nie spolaryzowana La Liga. Ta sobota przyniesie nie tylko sztukę wysoką, zaprezentowaną przez wirtuozów z Londynu i Liverpoolu. Gdy już skończycie spoglądać na starcia Gerrarda z Ozilem, przestaniecie analizować parady Szczęsnego, a kurtka Wengera w końcu da radę się zapiąć – zerknijcie na pozostałe mecze. Może nie tak piękne (nie licząc Swansea), lecz równie ekscytujące. Z nutką desperacji charakteryzującej człowieka postawionego pod ścianą, z lichą nadzieją na przetrwanie. Bez niczego do stracenia, z wszystkim do zyskania.
Liga angielska to nie tylko Wielka Czwórka. To także Mała Dziewiątka. Która też potrafi zainteresować.
Jeśli tylko da się jej szanse.
Zatem, jak mawia klasyk, siadamy głęboko w fotelach, zapinamy pasy i startujemy. Nie tylko przy Chelsea oraz Manchesterze City. Słabeusze też potrafią zapewnić niezły odlot.