Stop boiskowym brutalom!

Często jest tak, że piłkarze coś zrobią, a dopiero później pomyślą. Niekiedy jest jednak tak, że dany człowiek z natury jest troszeczkę „podminowany”, lekko elektryczny. Nie da się walczyć z charakterem i nawykami, ale przynajmniej spróbować należy eliminować boiskowy bandytyzm, bo niestety o takim zjawisku w skrajnych sytuacjach mówimy…

***

Obejrzałem tę sytuację kilkanaście razy. Wam polecam to samo.

http://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=yEgjO7Vi9Kk

Nie, ani nie jestem sado-maso, ani Was nie zachęcam do takich zagrywek. Spróbujcie w jakikolwiek racjonalny sposób obronić atak (przecież nie nazwiemy tego wślizgiem) Valentina Eysseric’a na nogi Jeremy’ego Clementa. Trudna sprawa, prawda? Nie była to przecież boiskowa sytuacja, która wymagała takiej interwencji. Działo się to – uwaga – sześćdziesiąt metrów od atakowanej przez Niceę bramki. SZEŚĆDZIESIĄT metrów!

Żeby to miało w sobie choćby minimalny zarodek przypadku lub wynikało ze splotu nieszczęśliwych, boiskowych zdarzeń to moglibyśmy szukać dla oprawcy rozgrzeszenia. Jego zagranie nie miało jednak nic wspólnego z wślizgiem, w którym – jak sama nazwa wskazuje – powinno się sunąć po murawie. Było to ewidentne wejście na złamanie nogi. Niestety skuteczne.

Dla jasności – nie jestem fanem bądź przeciwnikiem któregoś z wymienionych piłkarzy lub ich zespołów. Szczerze mówiąc to poczynania Saint-Etienne i Nicei ani mnie ziębią, ani grzeją. Doceniam świetną formę tych drużyn w obecnym sezonie, ale nic poza tym. Ot, kolejne kluby Ligue 1.

Zwracam uwagę na co innego. Sytuacja ta przeszła bez zbędnego echa, czemu trochę się dziwię, bo wyobrażacie sobie jaki byłby lament, gdyby na miejscu Clement był Leo Messi lub Cristiano Ronaldo? O tak, wtedy nastąpiłoby poruszenie ogólnoświatowe. Gwarantuję, że przez kolejnych kilkanaście dni wszystkie inne sprawy zeszłyby na drugi plan. Poszkodowany byłby opłakiwany, a sprawca skazany przez lud na ukamienowanie, tudzież spalenie żywcem.

Nie można więc przejść obok tego obojętnie, bo nie jest to normalna, cotygodniowa sytuacja. Przecież nie oglądamy takich bandyckich ,,flying-attack’ów” na europejskich boiskach zbyt często. Na szybko przypominam sobie w zasadzie dwóch pechowców: Eduardo da Silva i Aaaron Ramsey. Pamiętam oczywiście o Marcinie Wasilewskim, ale w jego sytuacji było (moim zdaniem) więcej przypadku niż w kontuzjach graczy Arsenalu. Zresztą o jego złamanej nodze i Axelu Witselu powiedziano już w naszym kraju wszystko. Spójrzmy na przykładzie poszkodowanych ,,Kanonierów” jaki wpływ na losy futbolisty może mieć chwilowe odcięcie prądu u rywala.

Nie, to nie fotomontaż. To tylko tabela Premiership na kolejkę przed feralną kontuzją Eduardo. W obecnych, kiepskich dla Arsenalu czasach, wydaje się bezpowrotną, zamierzchłą przeszłością. Od momentu brutalnego ataku Martina Taylora na nogi Brazylijczyka z chorwackim paszportem, coś się w rozpędzonej ekipie ,,Kanonierów” zacięło i na mecie sezonu 2007/2008 wylądowali na trzecim miejscu za Manchesterem United i Chelsea.

To był jeszcze ten Arsenal, którego wszyscy uwielbiali oglądać, bawiący się z przeciwnikiem na całej długości i szerokości boiska. Eduardo był istotną postacią w talii Arsene’a Wengera, świetnie współpracował zwłaszcza z Emmanuelem Adebayorem. Pozostawało tylko dokończyć dzieła i dopilnować kilkupunktowej przewagi nad rywalami, by mistrzowski tytuł powrócił do północnego Londynu.

Wszystko przekreślił moment szaleństwa Taylora. Nikt mnie nie przekona, że to zdarzenie nie odcisnęło piętna na psychice pozostałych piłkarzy ,,Kanonierów”. Miało decydujący wpływ na losy tamtego sezonu. Kto wie, czy gdyby nie to wydarzenie, dziś liczylibyśmy londyńczykom lata bez trofeum od 2008 a nie 2005 roku.

Eduardo wrócił do profesjonalnego grania w piłkę. Obecnie kopie na Ukrainie, ale nie wrócił do formy sprzed fatalnej kontuzji. I już do tego poziomu nie wróci.

Pamiętacie początki Aarona Ramseya na The Emirates? Już od pierwszych występów Walijczyka było widać, że będzie w niedalekiej przyszłości kozakiem. Rozgrywającym na lata. Oglądanie jego eleganckich boiskowych ruchów to była czysta przyjemność. I znów wszystko prysło jak bańka mydlana, a dokładniej mówiąc pękło jak kość Walijczyka na stadionie w Stoke:

- Jestem zdruzgotany, ale zapewniam was, że wrócę silniejszy – dodawał otuchy swoim fanom, a pewnie także i sobie Ramsey. Podobna sytuacja jak u jego brazylijskiego kolegi – brutalny atak Ryana Shawcrossa i kolejne otwarte złamanie nogi w ekipie Arsenalu. On również powrócił do gry na teoretycznie najwyższym poziomie. Cały czas występuje w ekipie z Londynu, ale właśnie ,,występuje” jest tu słowem kluczowym, bo to właściwie inny piłkarz. Zdecydowanie gorszy. Nie wyróżniałby się obecnie w żadnym zespole z Anglii. Zwykły, ligowy przeciętniak. A miał (ma?) predyspozycje by zostać doskonałym reżyserem gry ,,The Gunners”

Trudno mieć jednak do niego jakiekolwiek pretensje, skoro wielu innych grajków po mniejszych urazach nie potrafiło wrócić do optymalnej formy. Widok własnej nogi trzymającej się jedynie na skórze musi być przeżyciem traumatycznym. Jakby się Ramsey nie starał, nigdy nie wyrzuci tego koszmarnego wspomnienia ze swojej podświadomości.

Jeremy Clement był w tym sezonie niezastąpiony elementem w układance trenera Christophe’a Galtier. Oczywiście nie jest żadnym wirtuozem, dla którego kibice Saint-Etienne przychodzili na stadion, ale skoro nie zagrał tylko w jednym ligowym meczu obecnych rozgrywek to oznacza, że był dla świetnie spisujących się zielonych jedną z fundamentalnych postaci. Niech tylko ta koszmarna kontuzja nie wpłynie na postawę walczącego o europejskie puchary zespołu, bo byłoby to dla tych chłopaków najzwyklejszą w świecie niesprawiedliwością.

Może zabrzmi to zbyt górnolotnie, ale każdemu grającemu w piłkę życzę jak najlepiej. I nie chcę, żeby takie incydenty niszczyły przygodę z futbolem kogokolwiek. Czy to będzie Messi, Clement czy kopiący się po czole w okręgówce. Przez taki boiskowy bandytyzm szanse poszkodowanych są niestety minimalizowane. Pewnie będą opowiadać, że „to wydarzenie ich wzmocni” i ,,wrócą silniejsi”, ale jak widać, po takiej kontuzji trudno ponownie wzbić się na najwyższy poziom. Fizyczny i przede wszystkim mentalny. Chciałbym się mylić, bo życzę pomocnikowi Saint-Etienne jak najszybszego powrotu do zdrowia oraz by stał się zaprzeczeniem tej tezy.

A co kiełkuje w głowach Taylorów i innych Shawcrossów łamiących swoich, bądź co bądź, kolegów po fachu? Tego nigdy nie będę w stanie zrozumieć…

MARCIN PĘKUL

Pin It