Jesienna bezsenność przeprowadza frontalny atak. Znajomi mogą spać nawet po kilkanaście godzin, za to ja, mimo teoretycznie sprzyjającej aury, snuję się nocami po pokoju, zasiadając czasami przed klawiszami wysłużonego laptopa. No, chyba, że doprawię się czymś mocniejszym.
Wtedy do mnie dotarło, właściwie przypomniało mi się, że przecież Big Al okupował, okupuje i zapewne już zawsze okupować będzie szczyt mojej prywatnej toplisty uwielbianych piłkarzy. Dziś na sportowej emeryturze, czasem pojawiający się w telewizji, jest nieco na uboczu, lecz wyrwany w środku ze snu, zapytany o ulubionego gracza, odpowiedź ciągle będzie niezmienna: Alan Shearer. Dopiero teraz zastanawiam się właściwie: dlaczego on? Nie był Polakiem, nie grał nawet w moim ulubionym zagranicznym ani tym bardziej rodzimym klubie. Może z powodu fizycznego podobieństwa do mojego ojca? Krępy, zbity, o surowym wyrazie twarzy i hardych oczach. Z wyglądu bliższy do zapaśnika niż typowego piłkarza. I wtedy, i dziś raczej bez szans na reklamę jakiejkolwiek bielizny. Może to skromność? Prostota, lecz ta o znaczeniu pozytywnym. Nie prostactwo. Prostolinijność. Prostolinijność najlepiej wyrażana ascetycznym celebrowaniem zdobytych bramek. Żadne salta, tańce, wygibasy. Żadnych wyimaginowanych strzałów z pistoletów, kuszy. Żadnego boksowania czy wciągania boiskowej kredy. Ręka w górę i bieg wokół boiska. Żeby nikt nie miał wątpliwości, kto trafił. Shearer wiele kilometrów zrobił samym takim sprintem. Prawe ramię zapewne też zostało nieco zniszczone. W końcu było wzniesione, w samej lidze, 260 razy.
Chodziło jednak chyba o lojalność, przywiązanie. Spełnianie dziecięcego pragnienia o rycerskości w realnym świecie. Zobaczenie historii żywcem przeniesionej z jakiego podrzędnego familijnego kina. Anglik darzył początkowo nieodwzajemnioną miłość do Newcastle United. Klubu, który swojego czasu odrzucił utalentowanego młodego chłopaka. Zamiast pragnienia zemsty, Big Al czuł jedynie tęsknotę. Okrężną drogą, wiodącą przez Southampton i Blackburn, trafił w końcu na St James Park. Nie przybywał nieopierzony junior, lecz dwukrotny król strzelców Premier League i najskuteczniejszy snajper Euro 1996. W tym sęk. Drużyna znad rzeki Tyne niezbyt pasowała rozmiarem kapelusza do będącego u szczytu formy Shearera. Chciał go Manchester United, Inter, a rok później 20 milionów funtów rzuciła na stół dowodzona wówczas przez Bobby’ego Robsona Barcelona. Nic z tego. Piłkarz z Gosforth dziesięć długich lat cieszył swoją obecnością kibiców The Toons. Strzelił mnóstwo goli, zyskał dozgonny szacunek. Nic jednak nie wygrał. Raptem dwa razy otarł się o Puchar Anglii i raz o mistrzostwo ligi. Za otarcie się nikt nie przyznaje pucharów. Inny lojalni romantycy, jak Paulo Maldini, Xavi czy Ryan Giggs posmakowali, przynajmniej kilka razy, triumfów. Czy gdyby Shearer poszedł krok dalej, do lepszego zespołu, lepszej ligi, lepszego klimatu, byłby zawodnikiem jeszcze doskonalszym? Na jeszcze wyższym poziomie? Czy estymę w północnej Anglii można w jakikolwiek sposób porównać z tą ogólnoświatową? Odpowiedź nie należy do łatwych.
Zastanawiam się, czy kiedykolwiek Shearer miewał lub cały czas ma momenty zwątpienia. Co by było, gdyby. Czy siedząc gdzieś na Archibald Street, jedząc uwielbiane przez siebie chipsy i popijając Guinessa, nie myśli: co ja najlepszego, kurwa, zrobiłem?
Rozwiązania na pierwszy rzut oka właściwe, romantyczne, najnormalniej „dobre”, nie zawsze z czasem okazują się najwłaściwsze. Pośpiech, zamiast postępu, rodzi degradację. W te wakacje boleśnie się o tym przekonałem. Duża stacja telewizyjna ogłosiła casting na płatny staż do serwisu online. Nie licząc na nic, wysłałem parę tekstów, które mogliście z większą lub mniejszą przyjemnością poczytać na FootBarze. Minął miesiąc. Coś, co skłoniłoby mnie do natychmiastowej przeprowadzki o kilkaset kilometrów, zmieniło się z czasem jedynie w opcję. Ryzykowną i mało kuszącą alternatywę. Zadzwonili. Dostałem się, za tydzień zaczynam. Warszawo, czekaj mnie. Jedno „ale”. 30 dni wcześniej nie znałem Jej. Gdybym wyjechał, obiecująca znajomość przedwcześnie by się zakończyła. Z tym akurat nie potrafiłbym się pogodzić. Następnego dnia telefon i bolesna – ale w gruncie rzeczy radosna – odmowa. Co to dało? Trochę więcej wspomnień i miesiąc temu efektowny, podchodzący nawet pod wsad, kosz, jakiego nie powstydziłby się sam Kobe Bryant. Nic trać głowy dla dupy, mawiali mądrzy. A głupi nie słuchał.
Usiadłem na osobistej Archibald Street,gdańskiej Długiej i zapytałem sam siebie: co ja najlepszego, kurwa zrobiłem? Nie na boisku, to chociaż w ten sposób można być jak Alan Shearer, gamoniu.
Jako przeciwwagę dla Big Ala można postawić Zlatana Ibrahimovicia. Wysokiej klasy najemnika, nielojalnego kasiarza zmieniającego kluby jak rękawiczki. Dla zysku przenoszącego się nawet do Ligue 1. Gdyby futbol zobrazować jako bajkę, to Anglik byłby nieskazitelnym rycerzem, a Szwed płatnym zepsutym do szpiku kością zabójcą. Tylko na pierwszy rzut oka. Jakkolwiek szlachetna była droga Shearera, dobra była tylko dla Newcastle. Brak tu korzyści, poza zaspokojonym marzeniem gry w ukochanym zespole, dla niego samego. Ani dla reprezentacji Anglii. Przechodząc do bardziej klasowego zespołu, rozwinąłby się jako zawodnik. Prawdopodobnie nie 260, a 280, czy nawet ponad 300 razy, unosiłby w charakterystycznym geście prawą rękę. Licznik w kadrze nie zatrzymałby się raczej na 30, chociaż w tym wypadku głównym czynnikiem była raczej zraniona duma po klęsce na Euro 2000. Ibra wybrał inną drogę. Bardziej kontrowersyjną, dwuznaczną, ale suma suma rum – z pewnością skuteczniejszą. Pozostawiając bardzo długo w Ajaksie czy Juventusie mógłby zatrzymać się w rozwoju. A tak, tułając się po drużynach, krajach, stylach gry, Szwed z każdym rokiem podnosił swoje i tak niemałe umiejętności. Pobierając nauki od najlepszych. W Holandii liznął wielkiego futbolu. Srogi Capello zmienił go w killera pola karnego. Mourinho wdrożył mentalność zwycięzcy. Za to Guardiola wylał pierwszy, duży, orzeźwiający kubeł zimnej wody. Dziś Zlatan jest u szczytu kariery, jak nigdy będąc niezwykle poważnym kandydatem do Złotej Piłki. Stojąc w jednym miejscu nie przebyłby tak długiej, lecz niemal zawsze usłanej różami drogi. Ryzykował. Narażał się na nienawiść, brak zrozumienia lub zwyczajnie niedostosowanie się do specyfiki danego zespołu lub rozgrywek. Dał radę. Jest na futbolowym Olimpie. Miał ogromny wkład w mistrzostwa ligi sześciu klubów. Zamiast lokalnej, maksymalnie krajowej legendy, stał się międzynarodową sławą, oklaskiwaną i żywo wspominaną przez sekstet drużyn. Zyskał estymę jak świat długi i szeroki. Mało romantycznie, mało lojalnie. Ale jakże efektywnie. I jednocześnie efektownie.
Obaj zasługują na szacunek. Ale który z nich lepiej pokierował karierą? To już zależy od własnej oceny i hołdowanym wartości. Wartości, których sposób postrzegania zmienia się wraz z przeżytymi doświadczeniami.
TOMASZ GADAJ