Spalony kotlet (5). Marcin Burkhardt

Zapowiadali się smakowicie. Mieli strzelać gole, asystować, bronić. Jak nikt dotąd. Talenty z czystej wody. Wszyscy się nimi zachwycali, pomagali, wspierali. A oni? Wiele nie robili. Brali, co życie dawało. Garściami, jak wcześniejsze pokolenia. Ale w końcu zatrzymali się i zorientowali, że coś nie gra. To oni nie grali. Siadali na ławkę, smutki topili w alkoholu. Sen skończony, zanim na dobre się zaczął… Ruszamy z nowym cyklem na łamach FootBaru. Co czwartek przedstawiać Wam będziemy sylwetki piłkarzy, którzy z różnych przyczyn nie wypalili. Dziś czas na Marcina Burkhardta.

Występujący na pozycji środkowego pomocnika lewonożny Burkhardt reputację na krajowym podwórku zyskał podczas występów w Amice Wronki, do której w 2001 roku dołączył po juniorskich przygodach z Olimpią i SKS 13 Poznań. Dwa lata później zadebiutował w reprezentacji i – podobnie jak w przypadku Smolińskiego, Króla, Szałachowskiego – mówiono, że doczekaliśmy się w końcu młodego, kreatywnego reprezentanta, w dodatku ze świetnie ułożoną lewą nogą. Czas niestety pokazał, że nie wszystko co dobre, dobrze się kończy.

Swój pierwszy sezon we Wronkach „Bury” miał mocno asekuracyjny, był młody, dopiero wchodził do składu i w rozgrywkach ekstraklasy na boisku pojawił się w sumie 10 razy. Jednak od rundy jesiennej 2002 roku Marcin stał się podstawowym graczem Amiki, regularnie grał, czasem strzelił nawet gola. Z czasem do sporadycznych trafień zaczął dokładać to, co cechuje piłkarzy występujących na jego pozycji, czyli asysty. Debiut w reprezentacji zaliczył już zimą 2003, później parę razy występował jeszcze w kilku meczach z orzełkiem na piersi, a w grudniu strzelił nawet swoją pierwszą bramkę w narodowych barwach.

Zimą 2005 roku Burkhardt zaczął myśleć o wyjeździe z Polski, Amica grała bowiem nieźle w lidze, ale w europejskich pucharach dostawała oklep i we Wronkach zaczęło być dla niego za ciasno. Wówczas w grę wchodziły takie firmy jak CSKA Moskwa czy Celtic Glasgow, ale jak to często bywa – ostatecznie nic z tego nie wyszło. „Bury” wiosną wciąż grał w Amice, z którą finiszował na szóstym miejscu w Idea Ekstraklasie. W czasie letniego zgrupowania został jednak przyłapany przez trenera Macieja Skorżę na piciu piwa po 22, po czym w ramach kary, został relegowany do kraju. Zaczął treningi z drużyną rezerw, w której miał występować jesienią, ale z pomocą przyszła wówczas Legia, która – mimo zainteresowania Burkhardtem także Wisły i Lecha, wypożyczyła pomocnika. W momencie przyjazdu do Warszawy, Marcin nie mógł się opędzić od pytań dotyczących jego problemów z alkoholem, zawsze odpowiadał jednak w ten sam sposób:

Nie muszę wstać rano i od razu się napić, żeby normalnie funkcjonować. Nie muszę się napić na sen. Nie zaglądam do kieliszka. Tymczasem otwieram gazety i czytam, że jestem alkoholikiem. Przylgnęła do mnie jakaś dziwna łatka, podczas gdy ja jestem normalnym człowiekiem. Nie potrzebuję alkoholu do codziennego funkcjonowania. Ludzie dużo mówią, choć nie zawsze prawdę. O godz. 22 może usiądę ze znajomymi. Ale chwilę później jestem już w domu. Nie ma mowy o łażeniu po knajpach i zabawie. Nie chce mi się. Jestem zmęczony, bo do tej pory nigdzie tak ostro nie trenowałem. Zabawę i alkohol odstawiłem. Jeśli do końca sezonu nie przebiję się w Legii i wrócę do Wronek, moja przygoda z piłką stanie w miejscu. Mimo że będę miał dopiero 23 lata.

Pierwszy sezon w Warszawie Burkhardt miał niezwykle udany. 4 gole (w tym jeden przeciw Amice), 7 asyst i Mistrzostwo Polski, a na rozkładzie wciąż widniała wizja występów na Mundialu w Niemczech. Ostatecznie „Bury” nie znalazł dość uznania w oczach Pawła Janasa, ale świetny rok w Legii i tak przekonał działaczy klubu ze stolicy do wykupienia pomocnika z Amiki, a mowa tu o nie byle jakiej kwocie, bo oscylującej w granicach 700 tysięcy euro (co przez dwa miesiące było rekordowym transferem Legii). Burkhardt był wówczas nader ambitny, twierdził, że jego czas w reprezentacji jeszcze nadejdzie, choćby na Mistrzostwach Świata w 2010 roku, kiedy to będzie miał 27 lat.

Ale sezon 2006/07, który w zamyśle „Burego” miał należeć do niego (rym niezamierzony), okazał się kompletną klapą. Młody rozgrywający był trapiony kontuzjami, a po słabej jesieni – kiedy częściej niż w pierwszym składzie wchodził na boisko z ławki – przyszła beznadziejna wiosna, w czasie której Marcin na murawach ekstraklasy spędził… 59 minut. Łącznie w sezonie 06/07 pomocnik zdobył jedną bramkę i zanotował dwie asysty w ekstraklasie. Okres przygotowawczy przed nowymi rozgrywkami Burkhardt również spędził w gabinetach lekarskich, a po powrocie do zdrowia dowiedział się, że nowy trener Legii, Jan Urban, nie widzi dla niego miejsca w składzie. Na jego pozycji grać mieli Vuković i Roger, dodatkowo do klubu sprowadzono Piotra Gizę, a w odwodzie pozostawali Ekwueme ze Smolińskim. Za Burkhardta wpłynęła oferta wypożyczenia z ŁKS-u, ale pomocnik nie dogadał się z łódzkim klubem co do wynagrodzenia.

Jesień w Legii „Bury” miał tragiczną. Zgodnie z tym, co mówił trener Urban dla rozgrywającego zabrakło miejsca w drugiej linii stołecznego klubu, stąd po 17 kolejkach miał on na swoim koncie zaledwie 31 minut spędzonych na boiskach ekstraklasy. Zimą ponownie wrócił temat wypożyczenia do ŁKS-u, ale ostatecznie w Łodzi nie wylądował ani on, ani przymierzany również do zespołu Mirosława Jabłońskiego Marcin Smoliński. Przy alei Unii ostatecznie zdecydowano się ściągnąć Sebastiana Milę, bo dla Burkhardta przenosiny do zajmującego miejsce w strefie spadkowej ŁKS-u oznaczałyby zbyt duży regres sportowy. W lutym 2008 roku piłkarz był na testach w szwedzkim Norrkoeping, w których spisał się rewelacyjnie, wprawiając tamtejsze media w zachwyt.

Ostatecznie „Bury” wrócił do Polski i… zaczął grać w Legii. W obliczu nadmiaru żółtych kartek oraz kontuzji trener Urban zdecydował się dać szansę rozgrywającemu na początku rundy wiosennej, a ten prezentował się z przyzwoitej strony, notując w tym czasie bramkę  i asystę. W marcu ponownie wyjechał na testy do Norrkoeping, ale tym razem klubom udało się osiągnąć porozumienie, na podstawie którego piłkarz od kwietnia miał zostać zawodnikiem szwedzkiego klubu. Kwota odstępnego wyniosła aż 400 tysięcy euro.

W Szwecji Burkhardt był podstawowym zawodnikiem notującego słabe wyniki w lidze Norrkoepingu, w piątym meczu doczekał się nawet premierowego trafienia w meczu przeciw Helsingborgs, którego barwy reprezentował wówczas Henrik Larsson. Latem co prawda przydarzył mu się drobny uraz, ale dość szybko powrócił do zdrowia, a jak sam opowiadał, w pierwszym meczu po powrocie, gdy wchodził na boisko publiczność skandowała jego imię. Później zaczęły się problemy z mięśniami brzucha oraz te natury wychowawczej. Burkhardtowi we wrześniu groziło rozwiązanie umowy z powodu niesportowego trybu życia i imprezowania, a do końca sezonu nie pojawił się już na boisku. Jego klub spadł do drugiej ligi, ale działacze wciąż darzyli go zaufaniem, mianując go na dowódcę drużyny, której celem był awans do Allesvenskan. „Bury” miał być jedynym piłkarzem z kadry, który nie zostanie sprzedany i zastąpiony młodszym odpowiednikiem. Mimo że przez cały sezon zagrał tylko 14 meczów, w których zdobył jedną, wspomnianą już bramkę.

Nowy sezon w Szwecji rusza dopiero na początku kwietnia, a Marcin najwyraźniej solidnie przepracował kilka miesięcy okresu przygotowawczego, bo w rundę wiosenną wszedł jak w masło. Jak nie strzelał, to zaliczał ostatnie podanie, ale jego drużyna radziła sobie kiepsko. „Bury” wyglądał jednak dobrze, więc i zaczęły wpływać za niego oferty. W lipcu wyjechał na testy do trzeciego zespołu ligi ukraińskiej, Metalista Charków, ale kluby przez długi czas nie mogły dogadać się co do kwoty, za jaką Polak miałby zmienić barwy klubowe. Szwedzi chcieli bowiem za niego aż milion euro. Ostatecznie piłkarz wylądował w Charkowie w drugiej połowie sierpnia, a Ukraińcy wyłożyli na stół około 550 tysięcy euro. Szwecję opuszczał w połowie sezonu, z bilansem czterech goli i czterech asyst po piętnastu meczach.

W wieku 19 lat wydawało mi się, że świat leży u moich stóp. Niestety, wtedy nie podchodziłem do gry w piłkę zbyt poważnie. Przyznaję, trochę mi odbijało. Na pewno nie byłem profesjonalistą. Cieszyłem się życiem, myślałem raczej o zabawie, niż o karierze.

Marcin Burkhardt podczas pobytu w Charkowie

Na Ukrainie jednak nie wiodło mu się tak, jak by tego oczekiwał. W 18 kolejkach tylko raz wyszedł w podstawowym składzie, poza tym wchodził z ławki albo w ogóle nie pojawiał się na boisku. Po pół roku gry w Metaliście z propozycją wypożyczenia Burkhardta wyszła Jagiellonia, na co w Charkowie przystali. Piłkarz dostał zgodę na grę (Jaga była bowiem jego trzecim klubem w okresie od 1 lipca do 30 czerwca) i już szóstego marca zadebiutował w spotkaniu ze Śląskiem. Z czasem wywalczył sobie miejsce w podstawowym składzie, w międzyczasie doznał urazu… nosa, a w trakcie sezonu zainteresowanie nim wyraził ówczesny trener Widzewa, Paweł Janas. Ostatecznie „Bury” przez kolejne pół roku miał grać na Podlasiu, gdzie 22 maja wraz z Jagą, po wygranym finale z Pogonią wywalczył Puchar Polski.

Jesień w Białymstoku Marcin miał dość udaną, zanotował cztery asysty w ekstraklasie, do których dołożył jedną bramkę, ale „Pszczółki” miały problem – wraz z 31 grudnia 2010 roku wypożyczenie pomocnika dobiegało końca, a kolejne, zgodnie z przepisami nie byłoby już możliwe. Konieczne było więc sięgnięcie głębiej do kieszeni i wykupienie pomocnika, co nie było łatwe, bo do rywalizacji o niego włączyły się ponoć Karpaty Lwów oraz… Legia, której trenerem był wówczas… Maciej Skorża. Jagiellonii udało się jednak postawić na swoim i za 350 tysięcy euro sprowadziła do siebie Burkhardta na stałe. Wiosną piłkarz spisywał się poprawnie, choć już bez błysku z jesieni, strzelił bowiem jednego gola i zanotował tylko dwa ostatnie podania.

Jesień w Białymstoku Marcin miał fatalną. Spisywał się bardzo słabo, a trenerowi Czesławowi Michniewiczowi podpadł po przegranym meczu z Widzewem, kiedy paradował po boisku z uśmiechem od ucha do ucha. W październiku były szkoleniowiec Podbeskidzia mówił, że organizm Burkhardta nie wytrzymuje podstawowych obciążeń, co równało się z tym, że w Białymstoku ten piłkarz kariery już nie zrobi. Do końca sezonu „Bury” grał w kratkę i latem 2012 roku rozwiązał z klubem kontrakt za porozumieniem stron. Bez choćby jednej bramki czy asysty na przestrzeni całego roku.

Wówczas piłkarz podpisał kontrakt z azerskim Simurq Zaqatala, w którym spędził rok. Strzelił tam pięć bramek i zanotował kilka asyst. Jesienią 2013 roku związał się z pierwszoligową Miedzią Legnica. W listopadzie zdążył zagrać w niej trzy mecze, w tym jeden pucharowy z Lechem, w którym jego zespół wygrał 2:0. W tamtym okresie mówiło się też o sporych długach piłkarza, którego mieszkanie w Warszawie miało zostać zlicytowane.

Dziś ma 30 lat i przed sobą perspektywę gry na zapleczu ekstraklasy za nieproporcjonalnie mniejsze od oczekiwanych pieniądze. Miał być rozgrywającym reprezentacji na lata, a przygodę w niej zakończył w 2005 roku. Jego kariera na przestrzeni tych kilku lat przypominała sinusoidę – jeden sezon miał udany, drugi beznadziejny, pół roku grał na wysokim poziomie, kolejne pół spędził na ławie. Może gdyby w chwili debiutu w kadrze nie myślał, że złapał Boga za nogi i bardziej przykładał się do zawodu, byłoby inaczej? Dziś możemy już tylko gdybać…

WIKTOR DYNDA

Fot. Legia.net, Legionisci.com

Pin It