Spalony kotlet (3). Sebastian Szałachowski

Zapowiadali się smakowicie. Mieli strzelać gole, asystować, bronić. Jak nikt dotąd. Talenty z czystej wody. Wszyscy się nimi zachwycali, pomagali, wspierali. A oni? Wiele nie robili. Brali, co życie dawało. Garściami, jak wcześniejsze pokolenia. Ale w końcu zatrzymali się i zorientowali, że coś nie gra. To oni nie grali. Siadali na ławkę, smutki topili w alkoholu. Sen skończony, zanim na dobre się zaczął… Ruszamy z nowym cyklem na łamach FootBaru. Co czwartek przedstawiać Wam będziemy sylwetki piłkarzy, którzy z różnych przyczyn nie wypalili. Dziś pod lupę bierzemy Sebastiana Szałachowskiego.

- Bramkę zdobył, grający z numerem dwadzieścia, Sebastian…
- SZAŁACHOWSKI!

Większość z nas doskonale pamięta „Szałacha”. Kibice uwielbiali go za wielkie zaangażowanie, bo rzeczywiście w każdej sytuacji potrafił „gryźć trawę”. Niski, zwrotny i niesamowicie szybki, do tego potrafił pięknie przymierzyć. Swoją przygodę z wielką piłką rozpoczął w 2005 roku, kiedy to podpisał kontrakt z Legią. Szybko wskoczył do pierwszego składu i wraz z kolegami zdobył mistrzostwo Polski w 2006 roku. Wielu ekspertów uznawało go wtedy za najlepszego skrzydłowego w Ekstraklasie. – Szałachowski ma potencjał, by decydować o ofensywnym obliczu Legii – powiedział Cezary Kucharski po mistrzowskim sezonie.

Jedyną osobą narzekającą na młodego „Szałacha” był trener Dariusz Wdowczyk. Według szkoleniowca nie wykonywał on odpowiednio zadań w defensywie i po kilku słabszych meczach Szałachowski wylądował na ławce. Wychowanek lubelskiego Motoru znany był z zawziętości i w tym przypadku też nie miał zamiaru poddać się bez walki. Dostosował się do składu zmieniając pozycję na atak i znalazł wspólny język z trenerem.

Trochę posiedziałem na ławce, ale na treningach udowodniłem, że powinienem grać. Zostałem ustawiony w ataku i okazało się, że o to chodzi.

Sebastian Szałachowski

Szałachowski znów był jednym z kluczowych piłkarzy Legii. W gazetach zaczęły pojawiać się pierwsze transferowe plotki i pogłoski o powołaniu do kadry Leo Beenhakkera.  Nadszedł 18 listopada 2006, początek końca utalentowanego zawodnika. Legia Warszawa pojechała do Lubina, na mecz z tamtejszym Zagłębiem. Warszawianie przegrali, stracili pierwsze miejsce w tabeli, ale przede wszystkim stracili Sebastiana Szałachowskiego, który doznał groźnej kontuzji kości piszczelowej.

Lekarzem Legii był wtedy Stanisław Machowski, a opinie o nim były różne. Doktor zastosował wobec piszczela Szałachowskiego specjalistyczną terapię, która – jak się okazało – nie zapewniła zamierzonych celów. Piłkarz musiał wyjechać do Austrii, gdzie po kilkumiesięcznym leczeniu i operacji wreszcie usłyszał dobre prognozy na temat swojego zdrowia. Czasochłonna rehabilitacja pozwoliła wrócić Szałachowskiemu do treningów dopiero w czerwcu 2008 roku, mimo wszystko nadal wiązano z nim spore nadzieje.

„Szałach” zdążył rozegrać pięć meczów i znów los zagrał mu na nosie. Ta sama noga, w tym samym miejscu, jedyna różnica była taka, że tym razem kość „tylko” pękła.

Jak pech, to pech. Na pewne rzeczy człowiek nie ma niestety wpływu. Drużyna zaczęła wygrywać mecz za meczem, ja czułem się świetnie i wreszcie mogłem trenować na sto procent swoich możliwości. Teraz na nowo muszę rozpocząć walkę o powrót na boisko.

Sebastian Szałachowski

Minęły znów długie tygodnie, większość już zwątpiła, ale nie on. 24 kwietnia 2009 udało się znów wrócić. W Legii szykowano głośne transfery, tymczasem media były zgodne, że największym wzmocnieniem przy Łazienkowskiej będzie powrót Szałachowskiego. Pod opinią dziennikarzy podpisał się Jan Urban, który z utęsknieniem czekał na wielki „come back” wychowanka Motoru. Sebastian Szałachowski wrócił i znów wywalczył miejsce w wyjściowym składzie. Powróciła moda na talent „Szałacha” i medialne łączenie go z zachodnią Europą. Żarty się skończyły w kwietniu 2010, kiedy to na biurko prezesa Legii dotarł faks z ofertą transferową z AS Monaco.

Niestety, Szałachowski nie był mistrzem negocjacji. Zamiast czekać na lepszą ofertę podpisał roczny kontrakt z Legią, co okazało się strzałem w stopę. Ponadto posadę trenera w Legii objął Maciej Skorża, który nie był do niego przekonany i powoli kończyła się stołeczna przygoda chłopaka z Lublina.

Ma z nami kontrakt do czerwca, ale nikt nie będzie mu robił przeszkód, jeśli dostanie korzystną ofertę.

Leszek Miklas

Szałachowski próbował podnieść się z kolan. Był na testach w Lens i Nantes, ale ostatecznie został do końca sezonu w Legii i jako wolny piłkarz przeszedł do ŁKS-u. Tam „Szałacha” powitano jak króla, ale w kilka miesięcy uzbierała się tam cała zgraja byłych „Wojskowych”. Kontuzjogenny piłkarz rozegrał w Łodzi tylko rundę jesienną i wyruszył w dalszą podróż po formę. Jego następną stacją był Kraków i Cracovia. W Małopolsce Szałachowski się nie sprawdził. Wystąpił w pasiastej koszulce tylko osiem razy i ostatecznie zakończył swoją przygodę z piłką na, nazwijmy to, „wysokim” poziomie.

Od 2012 roku Szałachowski zadomowił się w Łęcznej i tam podbija serca kibiców. Kontuzje zniszczyły mu karierę, a nam zabrały kolejny nieoszlifowany diament. Cała ta historia kojarzy mi się z bajką z dzieciństwa. Nazywała się ona „Powrót króla Rock and Rulla”. W dużym skrócie chodziło tam o to, że kogut wyjechał z małej farmy do wielkiego miasta i szybko okazało się, że wszędzie było dobrze, ale na domowej farmie najlepiej.

GRZESIEK ZIMECKI

Fot. Legia.net

Pin It