Sobota w ekstraklasie. Niespodzianka w Chorzowie w cieniu akcji sezonu Lechii

Oj, działo się dzisiaj w ekstraklasie. Pierwsza w tym sezonie sobota, podczas której rozegrano nie dwa, a trzy spotkania przyniosła nam mnóstwo emocji. Nie brakowało (pięknych) goli  i składnych akcji, a czasem ligowcy zaskakiwali nas nawet zagraniami, o których chyba nikt ich nie podejrzewał. Krótko mówiąc, jak nigdy opłacało się spędzić te kilka godzin przed telewizorem (względnie komputerem).

Na początek przystawkę zaserwowali nam piłkarze Widzewa i Górnika. Faworytem – mimo niezłej postawy łodzian w poprzednich meczach byli rzecz jasna goście i od samego początku przycisnęli ambitnych widzewiaków. Po raz kolejny świetnie funkcjonowała prawa strona zabrzan, gdzie idealnie rozumieją się Olkowski z Nakoulmą. Efektem współpracy tej dwójki była pierwsza bramka dla Górnika, w której obrona Widzewa została całkowicie rozmontowana. Przed przerwą byliśmy jeszcze świadkami kuriozalnej sytuacji z udziałem Thomasa Phibela i Macieja Mielcarza. W niegroźnej sytuacji Francuz dość mocno skierował piłkę głową w światło bramki (!) na lewą nogę prawonożnego bramkarza (!!). Efekt – kompromitujący samobój. Kryminał. Zapewne gdyby Radosław Mroczkowski miał jakiegoś środkowego obrońcę na ławce, Phibel więcej w pierwszym składzie by nie grał, ale że sytuacja kadrowa w Widzewie wygląda jak wygląda, czarnoskóry stoper miejsce w jedenastce ma zapewnione – można powiedzieć, z urzędu.

Po przerwie gospodarze mieli swoje sytuacje, nieźle w ofensywie prezentowali się zwłaszcza Kaczmarek z Visnakovsem, ale gola i tak strzelił Górnik. Znów świetną asystą popisał się Paweł Olkowski, a swoją pierwszą bramkę w sezonie strzelił Mateusz Zachara. Pod nieobecność Bartosza Bereszyńskiego, którego z gry wyeliminowała kontuzja, obrońca Górnika wydaje się jego naturalnym zastępcą na zgrupowaniu reprezentacji (o czym zresztą pisaliśmy już TUTAJ ). Górnik – podobnie jak rok temu, bardzo dobrze wygląda jesienią i podobnie jak rok temu ma mnóstwo pociechy z grającego słabiej wiosną Nakoulmy.  Za to Widzew – cóż, z przodu może i jeszcze jakoś to wygląda, ale z taką jak dziś obroną łodzianie mogą szukać szczęścia najwyżej w pierwszej lidze. Choć 6 punktów po czterech kolejkach, to i tak – patrząc na tę drużynę, wynik ponad stan.

Widzew Łódź – Górnik Zabrze 0:3 (0:2)
Nakoulma 18’, Phibel 40’ (sam.), Zachara 60’

***

Jako drudzy, na murawę wyszli piłkarze Lechii i Cracovii, czyli drużyny, które potrafią grać w piłkę, jednak wciąż są za mało powtarzalne (no, w sumie Cracovia jest powtarzalna – w każdym meczu popełnia babole w defensywie), by móc stawiać którąś z nich jako kandydata do grupy mistrzowskiej. Mecz rozpoczął się naprawdę dobrze i od początku mógł się podobać, obie drużyny bowiem starały się atakować, a na efekty nie trzeba było długo czekać. W ósmej minucie po rzucie wolnym w polu karnym dobrze odnalazł się Marcin Pietrowski i strzałem z bliska nie dał szans Pilarzowi. Cracovia wciąż grała jednak nieźle w ataku i stwarzała groźne sytuacje. Najpierw nieznacznie pomylił się Nowak, a chwilę później piękną akcję z Danielewiczem rewelacyjnym strzałem wykończył Edgar Bernhardt. Murowanego faworyta do bramki kolejki już mamy.

Po przerwie znów od mocnego uderzenia zaczęła Lechia. Świetną asystą popisał się Piotr Grzelczak (czyżby jednak utrzymał formę po Barcelonie? ), a pewnym strzałem akcję wykończył Piotr Wiśniewski, czyli piłkarz, który jest trochę w cieniu Matsuiego, a wcześniej Traore, ale bez którego ciężko wyobrazić sobie ofensywę gdańszczan. W końcówce gospodarze popisali się jeszcze fenomenalną akcją, która przyniosła im trzecią bramkę. Najpierw sztuczką techniczną i zagraniem piętką wszystkich zaskoczył Paweł Buzała, piłkę jeszcze efektowniej odegrał mu Daisuke Matsui, a napastnik Lechii stając oko w oko z Pilarzem nie mógł się pomylić. Akcja – marzenie. Kolejny dowód na to, że gdańszczanie pod wodzą Probierza zaczynają grać w piłkę nieco częściej niż raz na pięć kolejek. I co ważne – nie są uzależnieni od Matsuiego, jak niegdyś od Traore, bo dzisiejsze spotkanie Japończyk rozpoczął na ławce.

Lechia Gdańsk – Cracovia 3:1 (1:1)
Pietrowski 8’, Wiśniewski 47’, Buzała 84 – Bernhardt 25’

***

I na koniec, deser przy barze miały nam zafundować drużyny Ruchu i Legii. Warszawianie, po wyeliminowaniu Molde znów wyszli w kompletnie innym składzie niż w środę, co w tym sezonie wydaje się być już lokalną tradycją Jana Urbana. Zabieg stosowany od początku rundy tym razem się nie sprawdził, bo legioniści mimo przewagi optycznej na początku meczu, w pierwszej połowie wyglądali zdecydowanie słabiej od Ruchu. Po błędach dwóch środkowych obrońców – Cichockiego i Dossy Juniora, gole zdobyli Grzegorz Kuświk i Łukasz Surma (piękne uderzenie!). Z czystym sumieniem trzeba przyznać, że wyżej wymieniona dwójka z Warszawy, póki co spisuje się bardzo słabo. Faworyzowany Cichocki, który miał wzmocnić konkurencję w składzie popełnia więcej błędów niż przechwytów, a Junior jest niesamowicie elektryczny i niepewny. Czasem na dużym spokoju wyłuska rywalowi piłkę, by za chwilę niewłaściwie się ustawić lub zostać wkręconym w ziemię. Dossa miał być ostoją defensywy mistrza Polski, ale póki co bliżej mu do Ostoji Stjepanovicia, grającego w Wiśle z podobnym skutkiem, co Cypryjczyk w Legii. A, jeszcze przy okazji Łukasza Surmy, przypomnieć należy, że dzisiejszym meczem były piłkarz Legii samodzielnie wstąpił do pierwszej trójki piłkarzy, mających na swoim koncie największą ilość występów w ekstraklasie. Na tę chwilę Surma uzbierał ich 418, ale jego licznik wciąż bije i pomocnik chorzowian wciąż ma szansę na wyprzedzenie liderującego Marka Chojnackiego.

W przerwie legioniści przemówili chyba sobie do rozsądku, bo już dwie minuty po rozpoczęciu gry przez sędziego zdobyli bramkę kontaktową. Świetną akcję Furmana płaskim strzałem wykończył Marek Saganowski, dla którego była to już druga bramka w tym sezonie. Od tego momentu ci, którzy liczyli, że legioniści jeszcze mocniej przycisną, musieli się czuć porządnie rozczarowani. Mecz był rwany, Ruch co jakiś czas miewał groźne kontry, a goście z Warszawy nie prezentowali z przodu pożądanej jakości. Obudzili się dopiero na ostatnie dziesięć minut. Najpierw wrzutka Żyry trafiła w słupek, a dobitka Helio Pinto w ręce Kamińskiego, chwilę później bardzo groźnie strzelali Kucharczyk i Broź, ale golkiper Ruchu spisywał się fenomenalnie. Sporo ożywienia w ofensywie wniósł zwłaszcza Żyro, jednak niewiele to dało, bo ostatecznie szczęście było dziś po stronie chorzowian. Nowym liderem ekstraklasy na dłużej niż kilka godzin pozostał więc Górnik.

Jestem zaskoczony przede wszystkim wynikiem. Przed meczem nie stawiałem na zwycięstwo chorzowian. Remis był dla mnie szczytem możliwości. Jednak Ruch był w stanie wygrać z naszpikowaną gwiazdami Legią. To kolejny dowód na to, że najważniejsze jest boisko, a nie budżet, skład, czy przedmeczowe zapowiedzi.

Wojciech Grzyb, były piłkarz niebieskich, komentator Canal+

W zespole Legii najbardziej podobać mógł się Furman i mimo słabszej postawy tego piłkarza z Molde muszę przyznać jednak rację Jackowi Staszakowi z Krótkiej Piłki. Pod nieobecność Daniela Łukasika, to właśnie on na tę chwilę zasługuje na powołanie do reprezentacji. Co jeszcze rzucało się w oczy, to fakt, że w C+ komentatorzy opowiadali jak to wspaniale na tle drużyny spisuje się Jakub Kosecki, ale przecież ten piłkarz zagrał dzisiaj słabiutko. Na kilka okazji jakie miał, w większości zapędzał się z piłką do końcowej linii gdzie niecelnie wrzucał, ewentualnie piłkę zabierał mu Gieraga. „Kosa” miał też okazje sam na sam z Kamińskim, w której albo trafił prosto w bramkarza albo źle przyjął i w efekcie stracił. Koniec końców, może i Kosecki był aktywny, ale poza podaniem do Furmana przy golu na 1:2, niewiele z tej aktywności wynikało.

Ruch Chorzów – Legia Warszawa 2:1 (2:0)
Kuświk 25’, Surma 30’ – Saganowski 49’

WIKTOR DYNDA

Pin It