Moda na Hiszpanię przyszła w 2008 roku. Wtedy to narodowa reprezentacja La Furia Roja zdobyła drugie w historii mistrzostwo Europy i tym samym rozpoczęła nowy rozdział w historii futbolu. Rozdział, w którym to styl gry Hiszpanów jest punktem odniesienia i inspiracją dla innych teamów. Każdy zapragnął być jak reprezentanci Półwyspu Iberyjskiego. Jedni zaczęli budować styl gry na hiszpańską modłę, inni uznali, że w drużynie wystarczy mieć kogoś, kto w Hiszpanii był, widział zamek w Toledo czy umie przyrządzić gazpacho. Albo po prostu przyjąć piłkę.
W 2008 roku dyrektor sportowy Legii Warszawa – Mirosław Trzeciak, ściągnął do stołecznego zespołu pięciu Hiszpanów. Mikela Arruabarrenę, Tito, Balbino, Inakiego Astiza i Inakiego Descargę – kolejno: napastnika, defensywnego pomocnika, dwóch stoperów i prawego defensora.
Wysoki i silny Arruabarrena radził sobie w niższych ligach dostatecznie dobrze, by znaleźć angaż w polskiej drużynie. W pierwszych wywiadach porównał się do Zlatana Ibrahimovicia i obiecał strzelecką regularność. Okazało się, że aklimatyzacja w Polsce jest dla niego zbyt dużym wyzwaniem, nie potrafił przełamać bariery językowej i dostosować się do tutejszej rzeczywistości. Zarabiał zdecydowanie więcej niż zasługiwał, na boisku był nerwowy i nieskuteczny, w barwach Legii wystąpił tylko 15 razy i zdobył jedną bramkę. Po roku rozwiązano z nim kontrakt.
Kiedy zstępujesz nad Wisłę jako wcielenie Ibrahimovicia, nie ma lekko, bo możesz wyjechać jako drewno i ucieleśnienie nieporadności. A fakt, że na miejsce Arruabarreny za mniejsze pieniądze mógłby wskoczyć Robert Lewandowski, po prostu przemilczmy.
Kolejni gracze – wypożyczeni Tito i Balbino – także okazali się hiszpańskim szrotem i z wielką piłką nigdy nie mieli nic wspólnego. Pierwszy może mówić tylko o zbieżności ksywek z prawym obrońcą Rayo Vallecano, ale to tyle, jeśli chodzi o powiązania z futbolem poza własnym podwórkiem.
Zatrudnienie Descargi wydawało się trafionym pomysłem, bo przez osiem lat gry w Levante zdążył „liznąć” trochę ligowej hiszpańskiej piłki i wreszcie nie był to anonim. Miał markę. Wykończyły go jednak kontuzje, brak okresu przygotowawczego i ciągła presja. W dodatku na doświadczonym Hiszpanie ciążyły zarzuty korupcyjne i Warszawę Descarga opuścił w poczuciu niedosytu. Nie inaczej było z Tito i Balbino.
Legia to była jedyna szansa na grę w pierwszej lidze. Znałem ten klub z europejskich pucharów i kilku ludzi, którzy mi o nim odpowiedzieli. Rozmawiałem z Jose Antonio Vicuną. Inakiego Astiza dotąd nie znałem, ale dali mi go do telefonu. Powiedział, że Legia to fajny klub, że ma bardzo dużo kibiców, że poziom ligi jest dobry. Z Janem Urbanem rozmawiałem na razie krótko, nawet nie za dobrze wiem, czego będzie ode mnie oczekiwał. Ale kiedy tylko będzie czas, na pewno porozmawiamy. Na razie to nie znam jeszcze nawet dyrektora sportowego Legii – Mirosława Trzeciaka.
Balbino
Klub aspirujący od lat do miana topowej drużyny, ściągał zawodnika, który nie wie nawet, czego się od niego oczekuje, jaki status w drużynie będzie miał przypisany i nie wiedział, gdzie, kiedy i z kim ma do czynienia. Szanujący się dyrektor sportowy powinien chcieć rozmawiać z zawodnikiem, a nie jego agentem, pokazać, że zależy mu na jego angażu, że będzie ważnym elementem drużyny.
Na tę chwilę trudno więc ustalić, czym kierował się Mirosław Trzeciak przy kontraktowaniu czterech niewypałów. Może naoglądał się bajecznych kompilacji z nielicznymi udanymi zagraniami Baska, może grał w Football Managera i zauważył w historii Descargi, że ma sporo doświadczenia na hiszpańskich boiskach i wysoką średnią ocen w przyszłych sezonach? Miała być hiszpańska gorączka w pozytywnym tego słowa znaczeniu, a skończyło się tylko na chorobie legionistów.
Z wymienionej piątki poradził sobie i sprawdził się jedynie Astiz, który w Polsce gra już od pięciu lat, zdążył wyrobić sobie markę jednego z najlepszych obrońców w Ekstraklasie, płynnie mówi po polsku i silnie utożsamia się z naszą kulturą.
Ważną postacią dla historii hiszpańsko-polskich romansów w piłce był Jose Mari Bakero. Były piłkarz Barcelony przybył do Warszawy jako zbawca Polonii i wizjoner futbolu. Ściągnął do klubu Andreu ze Sportingu Gijon i na gorącym stołku u Józefa Wojciechowskiego wytrzymał dość długo, bo aż 10 miesięcy. Wkrótce potem zastąpił Jacka Zielińskiego w Lechu Poznań i zadebiutował pamiętnym 3:1 w starciu z Manchesterem City. Po serii słabszych wyników został zwolniony i jego przygoda w Polsce dobiegła końca. W Polonii po Andreu czy Bakero grał także Isidoro – były obrońca Betisu Sevilla. Ze względu na finansowe problemy „Czarnych Koszul” Andaluzyjczyk szybko opuścił Warszawę. Zapomniałbym o Nacho Novo, który grał w Glasgow Rangers czy Sportingu Gijon i gdy przychodził do Legii mówiono o nim, jak o nowej gwieździe ligi. Koniec końców skończyło się na znajomym już poczuciu rozczarowania.
Piast Gliwice – po spadku do pierwszej ligi w 2010 roku – również zdecydował się na zaciąg hiszpański i opierał się na nim, gdy awansował do Ekstraklasy w 2012 roku. Błyszczał głównie Ruben Jurado, który wydatnie pomógł Piastunkom awansować do Ekstraklasy, a i w obecnym sezonie należy do wyróżniających się graczy. Oprócz niego na stadionie przy ul. Okrzei grali Fernando Cuerda, Alvaro Jurado czy Carlos Martinez. Pierwsi dwaj już zdążyli pożegnać się z klubem.
Skoro mówiliśmy o Bakero, to warto wspomnieć o Jose Rojo Martinie aka Pacheta. 45-latek zastąpił w Koronie Kielce Leszka Ojrzyńskiego i radzi sobie coraz lepiej. W trzeciej lidze hiszpańskiej Pacheta prowadził Cartagenę i radził sobie nieprzeciętnie, zapewniając drużynie awans do baraży. Został jednak niespodziewanie – jak utrzymuje – zwolniony kilka dni przed pierwszym spotkaniem fazy play off.
Na koniec jedyny, czysto pozytywny akcent. Dani Quintana z Jagielloni Białystok to główny powód, dla którego powinno się oglądać spotkania białostockiej drużyny. Hiszpan jest rewelacją rozgrywek, asystuje, drybluje, strzela, mąci, szarpie i robi różnicę. To prawdziwie naładowany rewolwer, w przeciwieństwie do broni kapiszonowej pokroju Arruabarreny. Obok Astiza to jedyny gracz, którego transfer można ocenić jednoznacznie pozytywnie i tylko chwalić.
Przez Polskę przewinęło się w ostatnich latach sporo Hiszpanów. Wybitnych Hiszpanów, jak na nasze warunki, góra dwóch. W związku z tym mała rada dla trenerów i innych dyrektorów sportowych, którym komentowanie spotkań wychodzi lepiej niż realizowanie polityki transferowej – zamiast zaglądać piłkarzowi w metryczkę, sprawdzać, czy jest odpowiedniej narodowości, najpierw obejrzyjcie w akcji interesującego Was zawodnika więcej niż dwa razy. Dopiero potem oceńcie jego przydatność w zespole i orzeknijcie, czy jest nowym Ibrahimoviciem albo Messim. I nie przemycajcie na siłę wzorców z innych lig, kiedy macie do dyspozycji materiał trzy razy gorszej jakości.
Nie każdy Hiszpan umie tańczyć flamenco czy pasodoble. A jeśli nie opanował swojego tańca narodowego, to poloneza też się nie nauczy…
MARIUSZ JAROŃ
fot. legia.com