Dzisiaj nasi ligowcy zafundowali nam standardową huśtawkę nastrojów – najpierw jaskrawy, wręcz niestrawny pokaz antyfutbolu w Łodzi, a potem całkiem przyjemny, acz jednostronny mecz w Warszawie.
***
Na pojedynek między Widzewem i Koroną najlepiej spuścić zasłonę milczenia. Mecz się odbył i tyle. W zasadzie już przed jego rozpoczęciem tylko niepoprawni naiwniacy spodziewali się zobaczyć na stadionie przy alei Piłsudskiego choćby namiastkę dobrego futbolu, jednak nawet ich złudne nadzieje szybko rozwiał Zbigniew Małkowski. Golkiper Korony już w trzeciej minucie sprokurował rzut karny i wyleciał z boiska, co jednoznacznie wskazywało na dalszy przebieg wydarzeń – bramka łodzian i rozpaczliwa obrona wyniku.
I tak też się stało. Łotysz Visnakovs z problemami pokonał Szlakotina i piłkarze obu zespołów z lubością weszli w swoje role. Widzew niby chciał, ale się bał, bo Korona może skontrować, z kolei kielczanie w sumie chcieli, jednak nie za bardzo wiedzieli jak, ponieważ gospodarze ośmielali się im przeszkadzać. Ogółem większość meczu można spuentować parafrazą słów Franza Maurera: – „Przecież to się nie da oglądać”.
Oba zespoły oddały w sumie trzy celne strzały, które koniec końców znalazły drogę do siatki. Dwie bramki ustrzelił wspomniany Eduards Visnakovs, w sposób spektakularny meldując swoją obecność na boiskach T-Mobile Ekstraklasy. Chyba od debiutu mającego problemy z tożsamością Rudnewsa vel Rudniewa nie było w naszej lidze równie hucznego wejścia. Zobaczymy, czy nowy snajper Widzewa pójdzie drogą swego starszego rodaka, czy może podąży śladami brata, którego mało kto w ogóle pamięta (coś kopał w Cracovii).
Aha, warto dodać, że piękną bramkę z rzutu wolnego zdobył Paweł Golański, udowadniając, iż między Odrą a Bugiem też ktoś potrafi celnie kopnąć ze stojącej piłki. Fajnie.
Dużo lepszy mecz obejrzeliśmy na Łazienkowskiej. Co prawda głównie dzięki gospodarzom, ale mimo wszystko miła odmiana po wywołującym wymioty spotkaniu w Łodzi. Legia od początku pokazała „Góralom” miejsce w szeregu, narzucając swój styl gry. Długo utrzymywała się przy piłce, swobodnie przemieszczała się po boisku, płynnie podając na małej przestrzeni. Naprawdę miło się to oglądało.
Podbeskidzie podniosło głowę gdzieś po pół godzinie, stwarzając cztery groźne okazje, ale Legia szybciutko sprowadziła gości na ziemie. Swoją drogą ciekawe, jak długo będzie przebiegała aklimatyzacja Dossy Juniora, który po raz kolejny nie grzeszył pewnością interwencji czy odpowiednim ustawieniem.
Zabrzmi to równie absurdalnie, jak abstynencja Borysa Jelcyna, jednak kapitalne zawody rozegrali Jodłowiec, Żyro i Wawrzyniak. Szczególnie 20-letni pomocnik pokazał się z dobrej strony, notując asystę i mając wydatny udział przy dwóch innych bramkach. Poza nimi swoje zrobili też nowi w Warszawie – Ojamaa z Pinto strzelili po golu, a debiutujący Broź wywalczył karnego.
No i legła w gruzach dziwaczna teza, jakoby mieszanie w składzie miało przeszkadzać Legii w osiąganiu dobrych wyników. Jan Urban w porównaniu z meczem przeciwko Molde wymienił sześciu zawodników, a „Wojskowi” wcale nie wyglądali na zagubionych czy niezgranych. Wręcz odwrotnie – jak przystało na mistrzów, wyszli i wzięli co im się należało.
Swoją drogą coraz idiotyczniej brzmią kolejne próby znalezienia przyczyny notorycznych porażek polskich klubów w europejskich pucharach. Jak zespół ma 14 grajków, to dostaje lanie przez krótką ławkę, z kolei kiedy ma ponad 20 piłkarzy, błaźni się ze względu na kłopot bogactwa. Ani wte, ani wewte.
Tak czy inaczej, Legia podejdzie do rewanżu z Molde w dobrych nastrojach i jeśli przeniesie poziom gry z dzisiaj na środę, nie powinno być problemów z wyeliminowaniem Norwegów.
***
fot. legia.net