Rise Up! Mija 15 lat od czasów Reggae Boyz

Lato kojarzy się ze słońcem, plażą, upałami. Podobnie jak Jamajka. 15 lat temu koło trzydziestu obywatelom tego kraju nie w głowie były jednak wakacje. Tamtego czerwca bowiem, po raz pierwszy w historii, walczyli oni na mistrzostwach świata w piłce nożnej.

***

Ian Goodison, kapitan zespołu, posyła długie podanie. Raczej nie celował w żaden konkretny punkt. Żaden z niego Sinisa Mihajlović. Futbolówka trafia jednak na głowę Marcusa Gayle’a, który zbija ją w sam środek pola karnego. O piłkę walczy Onadi Lowe, lecz jedyne co osiąga, to przewrócenie defensora rywali. Największą przytomność umysłu zachowuje Theodore Whitmore. Pomocnik z charakterystycznymi dredami, a’la wczesny Clarence Seedorf, zwodem na zamach markuje strzał, by wreszcie mocnym strzałem prawą nogą pokonać doświadczonego Yoshikatsu Kawaguchiego. 10 minut po przerwie ten sam zawodnik już oficjalnie staje się bohaterem. 26-latek prowadzi akcję prawą flanka. Wpada w szesnastkę i znów, na ten sam dokładnie zwód myli defensora. Myli też bramkarza, strzelając w odsłonięty, krótki róg. 2-0. Rywali stać tylko na honorowe trafienie Masashiego Nakayamy. Japonia przegrywa. Bogaty, ambitny kraj, mający w najbliższych latach uzyskać status potęgi futbolu,  przegrywa z malutką Jamajką.

Latynosko – angielskie reggae

Ta opowieść zaczyna się 20 lat temu, gdy na zamieszkałą przez niecałe 3 miliony mieszkańców wysepkę na południe od Kuby przybywa Rene Simoes. Brazylijczyk musiał czuć się przegranym. Jeszcze kilka lat wcześniej prowadził kadrę U-20 swojego kraju, bezpośrednie zaplecze dorosłej reprezentacji. Z młodymi Canarinhos sięgnął nawet po tytuł najlepszej drużyny Ameryki Południowej swojej kategorii wiekowej. Urodzonemu 61 lat temu trenerowi przyniosło to kontrakt życia w katarskim Al-Rayyan. Kontrakt zwieńczony nawet mistrzostwem tamtejszej ligi.

Teraz, krótko po zakończonym niedawno mundialu w USA i wygaśnięciu bajkowej umowy, stopy Brazylijczyka okalały piaski futbolowego trzeciego świata. Trzeciego świata zarówno pod względem piłkarskim, jak i finansowym. Nie postanowiono mu konkretnych celów, wszak Jamajka nigdy wcześniej nie awansowała na mistrzostwa świata. Trener z Kraju Kawy trafił do państwa, gdzie luz oraz lekkie podejście do etosu pracy denerwowały nawet jego, człowieka pochodzącego przecież ze stolicy karnawału. Simoes, oprócz posady selekcjonera, dostał również stołek dyrektora technicznego reprezentacji. Dzierżył więc w jamajskiej piłce władzę absolutną. Do pomocy przy bezpośredniej pracy z kadrą nowy opiekun wziął sobie obeznanego z wyspą Carla Browna. Obaj panowie szybko doszli do wniosku, że jedyną szansą na postęp jest wzmocnienie dotychczasowych piłkarzy zawodnikami o innym, europejskim stylu gry. Mieli oni wnieść odrobinę profesjonalizmu do właściwie półamatorskiej kadry. Nowy duet selekcjonerski postanowił więc działać w sposób, który dekadę później, w nieodległym Trynidadzie i Tobago, skopiuje Leo Beenhakker. Simoes wraz z Brownem zaczęli szukać graczy o jamajskich korzeniach, zamieszkałych poza krajem należącym do Brytyjskiej Wspólnoty Narodów.

I tak:

Darryl Powell – trzy razy „P”. Prawonożny, pomocnik, piosenkarz. Wraz z Burtonem, poznanym dzięki grze w Derby County, pojawili się w oficjalnym utworze reprezentacji Jamajki na francuski turniej.


Marcus Gaye – urodził się w Londynie, a kopać nauczono go w Brentford. Przez siedem sezonów reprezentował grający w First Division, później Premier League,  Wimbledon. Mimo pewnego placu w Anglii, pierwszy raz barwy Jamajki przywdział dopiero kilka miesięcy przed mistrzostwami świata we Francji. Oczywiście, dzięki namowom Simoesa

Andy Williams – obieżyświat. Z dziada pradziada Jamajczyk, urodzony w Toronto, uczący się na Uniwersytecie na Rhode Island. W Nowej Anglii strzelał i asystował na potęgę, co dostrzegli ludzie Simoesa. Dla kraju swoich przodków zagrał po raz pierwszy mając niespełna 19 lat, w 1996 roku.

Robbie Earle – 20 sezonów w Port Vale i Stoke. Elegancki rozgrywający, powołany nawet przez selekcjonera Terry’egp Venablesa do angielskiej kadry na towarzyski turniej Umbro Cup 1995. Dla „Synow Albionu”, na szczęście dla Jamajki, nie zagrał. Debiut w ojczyźnie rodziców przypadł dopiero po przeżytych 32 wiosnach, na rok przed mundialem we Francji.

Dean Burton – urodzony w Reading napastnik dołączył do ekipy Simoesa na ostatniej prostej eliminacji do mistrzostw świata. Jak się okazało -  lepiej późno, niż wcale. 21-letni wówczas gracz Portsmouth zdobył w pięciu spotkaniach aż cztery bramki, czym bezproblemowo wkupił się w łaski „Reggae Boyz”.

Frank Sinclair – wychowanek i legenda Chelsea, tej z ostatniej dekady XX wieku. Najlepszy zawodnik „The Blues” anno domini 1993. Z londyńską ekipą zdobywca Pucharu Anglii i Pucharu Ligi. Gdy obrońca doszczętnie porzucił nadzieje na założenie koszulki ozdobionej trzema lwami, przyjął wezwanie z dalekich Karaibów.

Fitzroy Simpson – lewoskrzydłowy między innymi Manchesteru City oraz Portsmouth, w latach 90′ angielskiej przystani dla zawodników z jamajskimi korzeniami. Pośród graczy ściągniętych zza granicy, najkrótsza kariera w kadrze. Ledwie siedem występów, jeden gol.

Paul Hall – tułacz. W karierze zwiedzi 16 klubów. Niemniej, Simoes uznał, że jego kadrze przyda się szybki, bramkostrzelny napastnik. Choćby jako etatowy joker, jakim był na mundialu 1998.

Prorok Teodor

Nim jednak przybysze z Karaibów upoili się magią Pól Elizejskich i przechadzkami Łukiem Triumfalnym, czekał ich generalny sprawdzian przed nadchodzącym mundialem. Placem treningowym był Złoty Puchar CONCACAF, czyli mistrzostwa Ameryki Północnej oraz Środkowej. Na rozgrywany w lutym 1998 roku turniej zaproszono gościnnie Brazylię. To właśnie czterokrotnych wówczas mistrzów świata, a także Salwador oraz Gwatemalę, los przydzielił Jamajczykom. Canarinhos przywieźli do USA mocno rezerwowy, jednakże ciągle piekielnie mocny skład. Bez Ronaldo, Bebeto, czy Dungi, ale z Claudio Taffarelem, Romario i Giovane Elberem. Dzięki sensacyjnemu, nieco szczęśliwemu remisowi, a także triumfami nad pozostałymi grupowymi rywalami, „Reggae Boyz” awansowali do fazy pucharowej z pierwszego miejsca. W półfinale gracze Simoesa nie sprostali Meksykowi, natomiast marzenia o brązowym medalu pogrzebali, chociaż zaledwie jedną bramką, doskonale znani już Brazylijczycy. Niemniej, w świat poszedł sygnał – Jamajka na mundialu we Francji niekoniecznie musi być tylko i wyłącznie mięsem armatnim.

I takowym nie była. Na pamiętnym turnieju sprzed 15-stu już lat Jamajka zagrała chyba nawet ponad stan. Podopieczni Rene Simoesa mogli wracać do gorącego kraju z wysoko uniesionymi głowami.

Porażka z Chorwacja ujmy nie przyniosła. Ekipa z Bałkanów miała przecież zdobyć później brązowy medal, po drodze masakrując 3-0 Niemców. Aktualnych wtedy mistrzów Europy. Z Jamajką było tylko 3-1. Beniaminek turnieju mógł nawet prowadzić, lecz piłkę z linii bramkowej wybił Robert Jarni. Pierwszego gola w historii turnieju dla kraju Boba Marleya zdobył, strzałem głową po dośrodkowaniu Ricardo Garnera, Robbie Earle.

Później co prawda Argentyna, z Gabrielem Batistutą w roli głównej, rozjechała dzielnych potomków Henry’ego Morgana 5:0, jednak Albicelestes specjalizowali się wtedy w tego typu pogromach. Cztery lata wcześniej rozbili Grecję. Z tą różnicą, że wówczas „Batigol” ustrzelił hattricka, a przeciwko Jamajce zanotował o jedno trafienie więcej.

Wreszcie nadszedł 26 czerwiec. Czas meczu o honor, określenia tak doskonale znanego dzisiaj Polakom. Faworytem była Japonia – Samurajowie wcześniej minimalnie, dwa razy zaledwie jedną bramką, ulegli Chorwacji i Argentynie. Klucz do zwycięstwa tkwił tym razem w motywacji. Zawodników z kraju kwitnącej wiśni ogarniało przygnębienie, smutek po dwóch porażkach. Czekał ich smutny powrót do domu, do zawiedzionych, żadnych sukcesów kibiców. Jamajczycy natomiast gotów byli zrezygnować na pół roku z palenia trawki, byle tylko zaznać słodycz zwycięstwa na mundialu. Ich modły zostały wysłuchane. Głównym prorokiem stał się wspomniany już Theodore Whitmore – zdobywca dwóch bramek.

No world cup, no cry

Koniec złotej ery jamajskiej piłki przypadł tam, gdzie się zaczął. O ironio, na CONCACAF Gold Cup, tyle, że dwa lata później, w roku 2000. W fazie grupowej bez jakiegokolwiek punktu, bez jakiejkolwiek bramki. Z posady zrezygnował Rene Simoes, który po latach błąkania się po coraz bardziej egzotycznych miejscach pracy, nie wyłączając kobiecej piłki, irackiej młodzieżówki, czy niższych brazylijskich lig, powrócił na wyspę w 2008 roku. Ponowne wejście do tej samej rzeki trwało tylko na kilka miesięcy. Od czasu francuskiej mundialu, Jamajce jak dotąd nie udało się awansować na mistrzostwa świata. Najbliżej, na ostatnich podrygach pofrancuskiej euforii, był turniej w Korei i Japonii – czwarta, ostatnia runda. Potem już nawet do tej fazy podwładni Elżbiety II dostać się nie mogli.

Ktoś spyta się – co to za sukces? Pojechać żeby pojechać i dostać w czapę to żaden wyczyn. Punkt widzenia zależy jednak od punktu siedzenia. Wystarczy zacytować tu członka ekipy z 1998 roku, Franka Sinclaira:
„Spoglądasz na ludzi takich jak George Best, czy Ryan Giggs. Wspaniałych graczy, którym nigdy nie dane było zagrać na mistrzostwach świata. Ja taką szansę otrzymałem. Zostanie to ze mną na zawsze”.

Osiągnąć w reprezentacji więcej niż sam Ryan Giggs – mało?

Tomasz Gadaj

Pin It