Mecze między sąsiadującymi krajami Beneluksu nie mają może tej temperatury co starcia Polski z Rosją, Argentyny z Brazylią czy USA z Meksykiem, ale myli się ten, kto myśli, że gdy gra Belgia z Holandią, na trybunach je się frytki z majonezem i popija Heinekenem.
A jeśli stawką jest awans do mistrzostw świata to nawet w spokojnych na co dzień żyłach krew się gotuje. Tak właśnie było dokładnie 28 lat temu, gdy stawką barażowych meczów Belgii z Holandią był mundialowy bilet do gorącego Meksyku. Tu nie mógł paść polubowny remis.
TŁO: BELGIA NA GÓRCE, HOLANDIA W DOŁKU
„Pomarańczowi” jak wiadomo wymyślili Futbol Totalny (choć ostatnio słychać, że grywali na lekkim haju), w latach 70. poprzedniego wieku dwukrotnie byli wicemistrzami świata, co najmniej raz w tych dwóch przypadkach zasłużyli na złoto. Ale lata 80. już tak wesołe nie były. Sygnałem ostrzegawczym był na pewno brak awansu na hiszpański mundial, ale w eliminacjach do Euro 1984, Holendrom szło na tyle dobrze, że wydawało się, że Espana ‘82 to tylko mało znaczący wypadek przy pracy.
„Oranje” zakończyli eliminacje z poczucie dobrze spełnionego obowiązku, po czym rozsiedli się wygodnie w pluszowych fotelach. Odwrotnie niż dziś, mecze nie były rozgrywane w równoległych terminach i Holendrzy wciąż mogli obejść się smakiem, gdyby Hiszpania nie pokonała Malty JEDENASTOMA bramkami. Niemożliwe? Popatrzcie sami:
Jak się bardzo chce to można, chociaż dziwne, że mecz nie znalazł się pod lupą wrocławskiej prokuratury. W ogóle gdzieś przeczytałem, że wszystkie domowe mecze reprezentacji Hiszpanii między rokiem 1983, a 1995 odbywały się w Sewilii. Możliwe to?
Selekcjoner Kees Rijvers, który do międzynarodowego futbolu wprowadził trójkę Tulipanów, Ruuda Gullita, Franka Rijkaarda i Marco van Bastena znalazł się pod mocną presją, która jeszcze wzrosła po porażce w inauguracyjnym meczu eliminacji do MŚ Mexico `86 u siebie z Węgrami (dla porównania ostatnio było 8:1).
Tego było za wiele dla pomarańczowych włodarzy piłkarskich. Rijvers poleciał ze stolca, a holenderskie środowisko piłkarskie ustawiło się w kolejce do generalskiego sygnetu Rinusa Michela. „Generale ratuj!”.
Dla porównania, sąsiadująca Belgia, w latach 80. przeżywała swój najlepszy piłkarskie okres w historii. Drugie miejsce na ME 1980, udany występ w Hiszpanii dwa lata później i awans do EURO 1984.
Wzruszy ktoś ramionami, że teraz “Czerwone Diabły” mają znacznie lepszy zespół. Spokojnie, mają wielu młodych, zdolnych piłkarzy, którzy jeszcze nic nie wygrali na wielkiej imprezie, a ostatnio przegrali zdecydowanie z Kolumbią i Japonią u siebie. A wtedy Jean-Marie Pfaff, Eric Gerets, Franky Vercauteren, Jan Ceulemans czy młody Enzo Scifo, dawali dobrą jakość, stabilność, a nad wszystkim czuwał pan z cygarem czyli Guy Thys (we flamandzkiej części kraju znany jako Thijs).
ELIMINACJE: DOŚWIADCZONY GERETS
Początkowo misja wydawała się zbyt trudna nawet dla Michelsa. W eliminacyjnym debiucie, Holandia poległa w Austrii (po samobójczym golu) i miała okrągłe zero punktów po dwóch spotkaniach. Kolejny mecz to spotkanie w Nikozji z Cyprem. Do 84. minuty było bezbramkowo i wydawało się, że wszelka nadzieja przepadnie zanim się pojawi. Ale wtedy wreszcie strzał Petera Houtmana znalazł drogę do siatki i wydać się mogło, że los wreszcie będzie dla „Oranje” przychylniejszy.
Nic bardziej mylnego. Michels ciężko zachorował, by dojść do siebie potrzebował operacji serca. Praca i stres były oczywiście wykluczone. Zastąpił go…nasz dobry znajomy, Leo Beenhakker, który prowadził wówczas prowincjonalny FC Volendam. Don Leo miał łączyć pracę w kadrze z obowiązkami klubowymi, co nikomu nie wyszło na dobre, bo na zakończenie sezonu 1984/85 „Het Andere Oranje” (czyli: ci inni pomarańczowi) zlecieli z ligi.
A pomarańczowa kadra? Dzięki wyjazdowej wygranej 1:0 z Węgrami, którzy mieli już zapewniony awans, Holendrzy wdrapali się przed Austrię, na drugie miejsce w tabeli i zapewnili udział w play-off.
Jak radzili sobie w eliminacjach Belgowie nie musiałem sprawdzać w archiwach, bo doskonale pamiętam co działo się w grupie A tak jak pamięta się pierwszy raz. Albania, Belgia, Polska i Grecja stanęły w szranki (i konkury). Zaskakująco solidnie prezentowała się Albania, która najpierw nie dała pokonać się Polsce w Mielcu, a potem wygrała 2:0 u siebie z Belgią (ten mecz odbył się 22 grudnia 1984 roku – świetna pora na piłkę nożną).
Ostatni mecz eliminacji wypadł w chorzowskim kotle czarownic. Pamiętam, że oglądałem i nawet mój śp. dziadek zadzwonił, by sprawdzić czy wiem co jest grane. Nam wystarczał remis, „Diabły” musiały wygrać. Jak wyglądał ten mecz, tego nie pomnę, było zapewne dużo walki, trochę nerwówki, najważniejsze, że biało-czerwoni wytrzymali do końca, okazali się lepsi o włos (bramki: 10-6, Belgowie: 7-3) i moglibyśmy kupować meksykańskie sombrera, gdyby w sklepach było coś więcej oprócz octu.
A „Diabły” mogły szykować się do baraży. Co ciekawe FIFA najpierw miała pomysł, by z trzech drużyn, które zajęły drugie miejsca w czterozespołowych grupach strefy europejskiej i zwycięzcy strefy Oceanii utworzyć jedna grupę (nadążacie?), jednak ostatecznie skończyło się na dwóch parach barażowych: Belgia – Holandia i Australia – Szkocja. Drugi z tych dwumeczów, odbywał się w cieniu tragedii – otóż by zapewnić sobie baraże Szkocja we wrześniu zremisowała z Walią, ale podczas tego meczu na zawał zmarł szkocki selekcjoner, legendarny Jock Stein. W meczach z Kangurami i w finałowym turnieju w Meksyku na ławce trenerskiej zasiadł (jeszcze nie Sir) Alex Ferguson.
Ale trochę skłamałem pisząc, że nie pamiętam nic. Pamiętam belgijskiego obrońcę z brodą, na którego komentator (zapewne red. Szpakowski) bezustannie wołał „doświadczony Gerets”. Jak z brodą, to wiadomo, że doświadczony, mógł sobie darować. Po latach okazało się, że doświadczony również w inny sposób. Otóż dla Geretsa mecz z Polską był pierwszym w narodowej drużynie, po dyskwalifikacji jaką został ukarany za udział w aferze korupcyjnej związanej z meczem Standard Liege – Waterschei w końcówce sezonu 1981/82. Standard potrzebował wygranej by zapewnić sobie tytuł mistrzowski i wysupłał na to z lewej kasy 420 tysięcy belgijskich franków. Gdy sprawa wyszła na jaw w lutym 1984, Gerets za swe brudne interesa dostał trzyletniego bana, potem skróconego do dwóch lat, a jeszcze później w ogóle zlikwidowanego.
PIERWSZY MECZ: ZBÓJ FRANKY
Pierwszy mecz barażowy został rozegrany na stadionie Anderlechtu, gdyż Heysel było zamknięte, po tragedii podczas finałowego meczu o Puchar Europy, Juventus – Liverpool. I już w trzeciej minucie zrobiło się gorąco. Franky Vercauteren wykorzystał swe ogromne doświadczenie i padł jak rażony piorunem, po zderzeniu z Wimem Kieftem. Włoski sędzia, Piero D`Elia dał się nabrać i wyrzucił Holendra z boiska.
Vercauteren, który po latach przyznał, że nie jest dumny ze swego zachowania, pokazał się z lepszej strony po kwadransie, gdy trafił do holenderskiej siatki. Ale mimo ciągłych ataków drużyny Belgii, wynik do końca się nie zmienił i to goście kończyli mecz jako bardziej zadowolona z dwóch drużyn. Leo promieniał: „Rzadko kiedy jestem tak zadowolony po porażce”.
Ale Belgowie też nie płakali, zagrali u siebie na zero z tyłu. W rewanżu, 20 listopada, wystarczyło solidnie zaryglować bramkę, co nie wydawało się niewykonalne, gdyż za kartki mieli pauzować holenderscy snajperzy: Marco van Basten i Wim Kieft. Aha, trzeba było jeszcze zatrudnić ochroniarzy, by strzelcowi bramki w pierwszym meczu nie urwano głowy, ale to drobiazg.
REWANŻ: SPACER LEO
Wreszcie, po tym zdecydowanie zbyt długim wprowadzeniu, przechodzimy do sedna, czyli 20 listopada 1985 – mecz rewanżowy. Jak zobaczycie na poniższym filmie, zdecydowana większość zawodników w rotterdamskiej wannie grała w rajstopach. Co za mięczaki, u nas było znacznie zimniej, a pokazać chłopakom z II a, że się nosi „kalesraki” to był niemal śmiertelny strzał w stopę. Pamiętam jak chodziliśmy całą klasą na obowiązkowy basen, spodnie zdejmowało się tak, by nie widać było, że mama założyła nam kalesony.
Lepiej zaczęli Belgowie, którzy w pierwszej połowie stworzyli sobie tyle sytuacji, że spokojnie mogli rozstrzygnąć rywalizację. Do przerwy było bez bramek i Beenhakker nie mając już nic do stracenia rzucił do boju debiutującego napastnika Utrechtu, Johna van Loena w miejsce obrońcy Michela van De Korputa. To była jedna z tych decyzji, które potem analizuje się przez lata.
Guy Thys zareagował w mgnieniu oka, wprowadził na plac Georgesa Gruna, by odpowiednio zaopiekował się van Loenem. Mając coraz mniej czasu Holendrzy porzucili mrzonki o futbolu totalnym i jęli wrzucać piłki na przysłowiową aferę. Grun i jego koledzy radzili sobie dzielnie i pół godziny przed końcem zawodów publika na De Kuip zaczęła się niecierpliwić. Nie tak to miało wyglądać!
I wówczas w nieco ponad 10 minut odwróciły się losy dwumeczu. Najpierw, po błędzie Geretsa, Rob de Wit uciekł lewą flanką, dorzucił piłkę w pole karne, a Houtman głową skierował ją do siatki. 12 minut później de Wit sam wbił futbolówkę do belgijskiej bramki. Wanna wybuchła, zaczęły się śpiewy o Meksyku, La Cucaracha i takie tam.
Stanowczo za wcześnie. Teraz role się odwróciły. To Thys rzucił swojego stopera (Gruna) do ataku, a Beenhakker za skrzydłowego Simona Tahamatę (ciekawa postać) wprowadził obrońcę Sonny’ego Silooy’a (chociaż pierwotnie miał wejść doświadczony pomocnik Willy van der Kerkhoff) oraz przesunął Gullita z ataku na stopera. Zresztą ten piłkarz, z tego co pamiętam, w późniejszym okresie kariery, w Sampdorii i Chelsea grał właśnie w obronie.
Belgowie mieli kolejne szanse, ale van Breukelen w pomarańczowej bramce dokonywał cudów. Do końca zostało pięć minut…
I wówczas padł gol. Najsłynniejszy gol w historii belgijskiej piłki nożnej, przynajmniej tak zagłosowali czytelnicy jednego z belgijskich magazynów piłkarskich w roku 2007. Georges Grun z łatwością wyskoczył wyżej od van Loena i pokonał holenderskiego bramkarza.
Belgowie byli w finałach! Sprawiedliwości stało się zadość, bo to „Czerwone Diabły” miały wówczas lepszą drużynę i były w tym dwumeczu lepsze. Okoliczności jednak były tak niezwykle, że – jak wspomina Hans van Breukelen – następnego dnia ocknął się gdzieś w szczerym polu. Jadąc na trening PSV był myślami tak daleko, że przegapił właściwy zjazd z autostrady i jechał dalej przed siebie, analizując wypadki dnia poprzedniego.
Wracając jeszcze do Rotterdamu, Beenhakker chciał zapaść się pod ziemię, ale zamiast tego był skazany na długi spacer korytarzami swego macierzystego stadionu. Co więcej, uwieczniła to kamera:
Nawet wiele lat później, publika (także polska) wyciągała tę scenę jako dowód, że Leo jest trenerem pechowym. Takim, przy którym trawa nie rośnie.
Gdzie dwóch Polaków tam trzy opinie, ale Holendrzy są również znani ze swej czupurności. Jak to oni, zaczęli szukać kozła ofiarnego. Nikt nie nadawał się do tego lepiej od van Loena. Nieważne, że 20-latek, który rozegrał w kadrze ledwie połowę meczu, zasłużył na to mniej od bardziej doświadczonych kolegów. Kibice na takie drobiazgi rzadko zwracają uwagę, zwłaszcza gdy poniosą klęskę z najbliższym sąsiadem. Młody napastnik na kolejną szansę reprezentacyjną czekał długie trzy lata, później był nawet w składzie „Oranje” na MŚ w Italii.
Georges Grun za to stał się bohaterem narodowym, w państwie, w którym mieszkają de facto dwa (lub trzy, jeśli liczyć brukselczyków) narody…
MACIEJ SŁOMIŃSKI