„Przedwczesny finał”, jak wielu określało starcie Realu z Bayernem, miał wynagrodzić niemal zupełny brak emocji we wczorajszym półfinale Atletico – Chelsea. Poprzeczka zbyt wysoko zawieszona więc nie była i rzeczywiście na Santiago Bernabeu działo się dziś dużo więcej niż 24 godziny wcześniej na Vincente Calderon. Co prawda gola zobaczyliśmy tylko jednego, jednak na poziom spotkania nikt nie ma prawa narzekać.
Real Madryt – Bayern Monachium (1:0)
1:0 - Benzema 19′
***
Bayern miał zagrać inaczej niż w ostatnich tygodniach w meczach Bundesligi, Bayern znów miał przypominać drużynę z jesieni, Bayern miał wywieźć z Madrytu korzystny dla siebie wynik – przedmeczowe zapowiedzi monachijczyków można już odbierać tylko jako czczą gadaninę. Bayern w Madrycie zagrał dokładnie tak samo, jak robił to przez ostatnie tygodnie – wolno, ociężale, bez błysku właściwego drużynie Juppa Heynckesa, która rok temu podbijała Europę. Taktyka Guardioli może robić wrażenie na Werderze Brema albo Eintrachcie Frankfurt, ale wiosna w Lidze Mistrzów po raz kolejny pokazuje, że do przeczytania jest prosta jak lektura pierwszoklasisty.
Spotkanie w Madrycie początkowo mogło przypominać inny mecz półfinałowy Ligi Mistrzów, ten sprzed roku w Monachium. Tyle że tym razem to Real był Bayernem, a Bayern Barceloną. Blisko 80% posiadania futbolówki przez jedenastkę Guardioli w pierwszej połowie przełożyło się na dwa celne strzały. 20% czasu przy piłce dało Realowi gola i dwie znakomite okazje, żeby dorzucić kolejne. Akcja po której do pustej bramki piłkę skierował Benzema do złudzenia przypominała te, jakimi drużyna z Monachium rozrywała dowolną defensywę w ubiegłorocznej edycji. Prostopadłe podanie Ronaldo, zgranie do środka Coentrao, dostawienie stopy przez Benzemę. 1:0.
Carlo Ancelotti nie musiał nawet specjalnie przykładać się do rozpracowywania mistrza Niemiec, bo jego słabe punkty wszyscy doskonale zdążyli poznać. I ekipa „Królewskich” rozsądnie z nich korzystała, atakując stroną, której bronili Rafinha i Boateng. W środku pola harował Xabi Alonso, a kiedy było trzeba na posterunku byli Pepe z Sergio Ramosem, w ostateczności Iker Casillas. Nie mogąc swobodnie rozgrywać piłki, zawodnicy Bayernu decydowali się na bezsensowne wrzutki w kierunku Mario Mandzukicia, co było tylko wodą na młyn dla rosłych stoperów Realu.
Oczywiście, wynik 1:0 to nie jest rezultat, który cokolwiek przesądza. Bayern pod koniec rzucił się do ataku, nie patrząc na to, że ledwie bramka różnicy, nie stawia ich w najgorszej sytuacji. I mimo, że wszystko jeszcze się może zdarzyć, to podopieczni Ancelottiego mogą jechać do Monachium z przekonaniem, że wynik z Madrytu jest jak najbardziej do obronienia. Dawno bowiem nie widziano Bayernu tak bezzębnego i bezradnego, jak prezentuje się od czasu zagwarantowania sobie tytułu mistrza kraju.