W połowie ubiegłego stulecia nie do końca zdawano sobie jeszcze sprawę jak świetnie prosperującym interesem może być piłka nożna. Niepoprawni romantycy futbolu uznają tamten okres za ostatni w swoim rodzaju – grano przede wszystkim dla czystej przyjemności, pieniądze były kwestią drugorzędną. Jednak na Półwyspie Iberyjskim poczęto skrupulatnie budować drużynę, która od początku nie zważała na większe wydatki, a która kilkadziesiąt lat później miała zostać najlepszą w XX wieku.
Real Madryt był prekursorem na wielu płaszczyznach. Jako pierwsi tak poważnie i prestiżowo podeszli do rozgrywek Pucharu Europy. Byli pierwszymi, którzy zainwestowali w gabinety odnowy i specjalistyczne ośrodki treningowe. Z typową dla nich intuicją zbierali coraz to większe fundusze – umożliwiające nie tylko powiększanie zasobu ludzkiego o co znamienitsze nazwiska, ale także rozbudowę swojego stadionu, którym był wówczas Estadio Chamartin. Włodarze Realu dobrze wiedzieli co robią, nigdzie bowiem mecze nie cieszyły się tak wielkim zainteresowaniem jak w stolicy Hiszpanii.
Nie tylko te ligowe, ale również w pierwszej edycji Pucharu Europy Mistrzów Krajowych. Po wyeliminowaniu Servette Genewa (7:0 w dwumeczu) na drodze Hiszpanów stanął Partizan Belgrad. Pierwsze spotkanie odbyło się na Chamartin i zwycięstwo gospodarzy 4:0 nie było wydarzeniem nadzwyczajnym. Rewanż w Jugosławii miał być tylko subtelnym przypieczętowaniem awansu, jednak stołeczny klub zupełnie nie przewidział… aury jaka może panować w Belgradzie (spotkanie rozegrano 29 stycznia). Przy minusowej temperaturze i na oblodzonym boisku, goście z Hiszpanii grali jak maszyna, w której tryby rzucono, z pozoru niewinny patyk, a który nie pozwolił im na nic więcej jak przyglądanie się popisom rywali. Porażka 0:3 premiowała wprawdzie drużynę Realu, ale prezes Santiago Bernabeu wymagał lepszej jakości i lepszych wyników. Po powrocie do Hiszpanii, Bernabeu prowadził gorącą linię z Francją, a konkretniej z Andre Herbulantem – znanym wówczas i bardzo cenionym fachowcem zajmującym się transferami oraz organizacją meczów międzynarodowych. Prezes Realu zapragnął ściągnięcia do Hiszpanii Raymonda Kopę, jednego z najlepszych natenczas futbolistów Starego Kontynentu, reprezentanta Francji i piłkarza Stade Reims. Po zawodnika z polskim korzeniami poleciał Raimondo Saporta, rzecznik spraw finansowych.
Nie minęło zbyt wiele czasu, a Kopa przywdział białą koszulkę hiszpańskiego potentata. Kibicom zaprezentował się w towarzyskim spotkaniu z brazylijskim Vasco da Gama. Nad Sekwaną i Loarą rozpętała się burza, raz obrywało się Realowi za „podkradanie piłkarskich skarbów Francji”, a raz Kopie, za rzekomą zdradę. Sam zainteresowany uspokoił wszystkich fanów gdy przyznał w wywiadzie, że jeszcze będzie grał dla Stade Reims. Tymczasem Real Madryt rozprawił się w półfinale PEMK z AC Milan (5:3 w dwumeczu) i znalazł się w wielkim finale inauguracyjnej edycji europejskich rozgrywek. Sprawa Kopy nabrała dodatkowego smaczku gdy drugie finałowe miejsce zajęło jego Stade Reims. 13 czerwca 1956 roku na Parc de Princes doszło do historycznego starcia, które francuskie i hiszpańskie media przedstawiały jako rywalizację Kopy z Di Stefano. Kibice francuskiego finalisty obawiali się czy będący po słowie z Hiszpanami Raymod Kopa, nie będzie markował gry. Nic takiego nie miało jednak miejsca, grał w swoim – świetnym - stylu. To jednak nie wystarczyło, Real grał jeszcze lepiej, zupełnie tak jakby przez całe rozgrywki oszczędzał siły i wszelkie pomniejsze atrakcje na wielki finał. Dwie bramki Hectora Riala oraz trafienia Di Stefano i Marquitosa zapewniły hiszpańskiemu klubowi zwycięstwo 4:3. Wyczyn ten powtarzali przez kolejne cztery lata.
TOMASZ SIERŻANT