Ramos dostaje za duże buty, ale Borussia liczy, że nauczy się w nich chodzić

To, co długo było tylko plotką, a później nieoficjalną informacją, wreszcie zostało potwierdzone. Napastnik Herthy Berlin, Adrian Ramos, od nowego sezonu przeprowadzi się do Zagłębia Ruhry, gdzie będzie reprezentował barwy Borussii Dortmund. Media na całym świecie zgodnie krzyknęły: „Klopp znalazł następcę Lewandowskiego!”, i tylko najuważniejsi obserwatorzy Bundesligi zaczęli drapać się po głowie, szepcząc, że coś im w tym transferze nie pasuje. Co konkretnie? Sportowa klasa i pieniądze wyłożone na Kolumbijczyka.

Na początek suche fakty. Za 28-letniego Ramosa, BVB przeleje na konto klubu z Berlina około 10 mln euro (padają kwoty między 9 a 11 mln), a Kolumbijczyk podpisze w Dortmundzie czteroletni kontrakt. Na całej operacji zatytułowanej „Adrian Ramos”, biorąc pod uwagę wyłącznie sumy transferowe, Hertha zarobi więc około osiem-dziewięć milionów (od czego oczywiście trzeba odjąć wszelakie prowizje) – ściągając go do Europy przed startem sezonu 2009/10, zapłaciła kolumbijskiemu America de Cali około 2 mln euro. Tyle aspektów finansowych, bo wszystkich zdecydowanie bardziej interesuje przecież to, co Ramos ma sobą do zaoferowania biegając po murawie.

Odwoływanie się do jego osiągnięć na boiskach Ameryki Południowej nie ma jednak najmniejszego sensu. Raz, że było to w czasach, gdy na polskich listach przebojów królował zespół Kombii (przez dwa „i” na końcu), dwa, że rozgrywek Bundesligi z drugą ligą kolumbijską porównać nie sposób. Dużo więcej powiedzą nam statystyki z niemieckich muraw. Obecny sezon jest dla Kolumbijczyka tym „życiowym”, po raz pierwszy w karierze udało mu się przekroczyć liczbę 15 bramek w sezonie. W 29 występach ma ich dokładnie o jedną więcej, do czego dorzucił pięć ostatnich podań. Wcześniej jego najlepszym osiągnięciem było równo 15 bramek w sezonie 2010/11, kiedy Hertha występowała na zapleczu Bundesligi, a z reguły kończył rozgrywki z około dziesięcioma trafieniami na koncie.

Czysto w teorii wszystko się więc zgadza – Borussia ściąga do siebie czołowego napastnika ligi, faceta, który mimo że gra w przeciętnym zespole, to wciąż walczy o koronę króla strzelców Bundesligi i w tym momencie ledwie o jedno trafienie ustępuje temu, którego ma w Dortmundzie zastąpić. Do tego BVB zaklepało sobie transfer zarówno na długo przed rozpoczęciem sezonu, jak i przed mundialem, na którym Ramos ma wyjść w ataku, typowanej przez wielu na „czarnego konia” turnieju, reprezentacji Kolumbii, a ewentualny dobry występ mógłby znacznie podbić jego wartość. O co więc chodzi tym wszystkim malkontentom? W dużym skrócie – o wizję rozwoju klubu z Westfalenstadion, od której transfer Ramosa zdecydowanie odstaje.

- W lecie zainwestujemy określoną kwotę pieniędzy, by nieco poszerzyć naszą kadrę. Być może już za pięć lat będziemy mogli pochwalić się tak bogatym składem, jak inni – mówił niedawno prezes BVB, Hans-Joachim Watzke. Szefowie Borussii na każdym kroku podkreślają, że prowadzony przez nich klub już nigdy więcej nie będzie się zadłużać. W Dortmundzie wciąż żywe są bowiem wspomnienia problemów, w jakie klub popadł na początku obecnego stulecia i z którymi musi radzić sobie do dziś. Nikt nie ma tam zamiaru wydawania pieniędzy, którymi faktycznie nie dysponuje, a tę ostrożność widać też i na rynku transferowym. Drużyna, która podbiła ubiegłoroczne rozgrywki Ligi Mistrzów, a wcześniej dwukrotnie wygrywała Bundesligę, została zbudowana za relatywnie małe jak na takie sukcesy pieniądze. Do Dortmundu trafiali gracze w zdecydowanej większości młodzi, wcześniej wielokrotnie obserwowani i oceniani przez pryzmat każdego możliwego aspektu. Założenie było proste – ściągnięci piłkarze mieli zarówno podnieść poziom sportowy drużyny, jak i dać się później wytransferować za wielokrotnie wyższą kwotę. I choć zdarzały się pomyłki, jak kosztujący 5 mln euro Julian Schieber, to w ogólnym rozrachunku BVB wychodzi i tak na wielki plus. A gdy już sytuacja w miarę się ustabilizowała i Borussia pozwalała sobie na wielomilionowe transfery (choć i tak realizowane ze środków uzyskanych ze sprzedaży swoich gwiazd), to przychodzących zawodników wciąż łączyły te same cechy – młody wiek i obiecująca perspektywa rozwoju.

Adrian Ramos do realizowanej do tej pory strategii, kompletnie więc nie pasuje. Pierwszy raz od dawna Borussia wydała około 10 mln euro na zawodnika, któremu już za niecałe dwa lata stuknie trzydziestka na karku. Na gościa, który owszem, jest przyzwoitym piłkarzem, rozgrywającym bardzo dobry sezon, ale na którym w perspektywie czasu zarobić się nie da. Ramos do występów w Lidze Mistrzów nigdy się nawet nie zbliżył, bo przez ostatnie lata tułał się z Herthą między 1. a 2. Bundesligą. Teraz może być opcją nr 1 w ataku zespołu, który ma plan rokrocznie celować co najmniej w ćwierćfinał tych rozgrywek. Kolumbijczyk zawsze był gwiazdą co najwyżej lokalną, niekwestionowanym królem Berlina ogłoszony został dopiero w tym sezonie, ale nawet w Bundeslidze Berlin jest jedynie podwórkiem. I tu dochodzimy do sedna sprawy – gdyby Ramos był uzupełnieniem składu, napastnikiem nr 2, zmiennikiem kogoś z naprawdę dużym nazwiskiem, nikt nie roztrząsałby zasadności jego ściągnięcia do Dortmundu. Ale dużo na to wskazuje, że jego rolą będzie zastąpienie Roberta Lewandowskiego. A to jest już zupełnie inny rozmiar buta i ciężar, na który jego barki mogą okazać się zbyt wątłe.

Ramos jest podobnym typem napastnika co Lewandowski – wysoki, umie się zastawić, przepchnąć w polu karnym, a kiedy trzeba to i wspomóc drużynę w grze obronnej. Jedynym aspektem piłkarskiego rzemiosła, w którym Lewandowskiemu dorównuje, a nawet go przewyższa, to gra głową – spory procent bramek strzelonych przez Kolumbijczyka pada właśnie po wykańczanych przez niego dośrodkowaniach w pole karne. W niemal każdym pozostałym elemencie gry, obu panów dzieli jednak różnica klas. Dużym znakiem zapytania jest zwłaszcza jak napastnik Herthy będzie umiał odnaleźć się w kombinacyjnym stylu gry Borussii. W drużynie prowadzonej przez Josa Luhukaya, wielu okazji do rozgrywania ataku pozycyjnego i wymieniania podań na połowie przeciwnika, raczej nie miał.

Choć nazwisko Kolumbijczyka często pojawiało się w wyliczankach potencjalnych następców „Lewego”, to nikt nie brał jego kandydatury na poważnie. Albo inaczej – nie chciał brać. W gronie najczęściej wymienianych kandydatów (Dżeko, Martinez, Mitroglu, Hernandez, czy El Shaarawy) Ramos wspominany był na samym końcu. Kibice BVB liczyli raczej na napastnika z dużym nazwiskiem, pozwalającego mieć nadzieję na to, że jakość gry ofensywnej drużyny Jurgena Kloppa zostanie zachowana, nawet po odejściu tak istotnego zawodnika jak Lewandowski.

Jednocześnie z klubu z Dortmundu wciąż wypływają sprzeczne sygnały. Jeden z nich mówi, że Jurgen Klopp będzie miał latem do dyspozycji 30 mln euro na wzmocnienia, co oznaczałoby, że około 30 procent z tej kwoty już spożytkował i nikt lepszy niż Kolumbijczyk w ataku BVB w najbliższym czasie się nie pojawi. Z drugiej strony, sam prezes Watzke wspomina, że Ramos to nie ostatni napastnik jaki latem zawita na Westfalenstadion i ponoć nie chodzi mu o wracającego z wypożyczenia do Augsburga Ji Dong Wona. Media oczywiście od razu podchwyciły temat i zaczęły kolejne wyliczanki potencjalnych kandydatów, którym przodują Alvaro Morata z Realu i Josip Drmić z Norymbergi. Takie rozwiązanie nie tylko zwiększałoby pole manewru dla Kloppa, ale miałoby też dużo więcej sensu, niż zrzucenie odpowiedzialności za zastąpienie jednego z najlepszych napastników świata, na 28-letniego Kolumbijczyka będącego w tym sezonie w formie, jakiej nigdy może już nie osiągnąć.

MATEUSZ KOWALSKI

Pin It