Pseudocules – druga strona „Super Meczu”

1014182_412402115542853_301115469_n

Jesteś zawodnikiem FC Barcelony. Albo innego topowego zespołu. Przyjeżdżasz na sparing do słabego piłkarsko kraju. Czego się spodziewasz? Kotła czarownic. Ogłuszającego dopingu. Fanatycznego, nieustającego krzyku motywującego tubylców. Co natomiast zastali Katalończycy?

***

Musieli być w niemałym szoku.

Na PGE Arenie zasiadło bowiem pełno „Katalończyków”. Polski obiekt, na murawie polska drużyna, a większość bałtyckiego obiektu zapełnili nadwiślańscy, samozwańczy Hiszpanie. Polspaniole, znający Barcelonę co najwyżej z pocztówek i meczów transmitowanych przez Canal +. Ci bardziej oczytani, może jeszcze z powieści Zafona (polecam „Grę Anioła”!). Niemniej, słowiańscy „cules” zalali Gdańsk. Na nieszczęście dla postronnych obserwatorów.

Kibicowanie Lechii nie jest obowiązkiem. Każdy ma własne sympatie klubowe, niekoniecznie idące po drodze z pomorskim zespołem. Ale, do diaska – grał POLSKI zespół przeciwko czołowej, światowej drużynie. Ekipie jeszcze niedawno, raptem kilka lat temu, bezwzględnie dominującej w klubowej piłce. Zazwyczaj takie wydarzenia – starcia naszego Dawida z europejskim Goliatem – raczej konsolidują ludzi niż go dzielą. W tym przypadku, nawet o równym podziale nie było mowy. Główne trybuny nadmorskiej areny wypełnione były barwami „Dumy Katalonii”.

Doping również.

Piłkarze Gerardo Martino poczuli się zapewne dziwnie swojsko. Neutralni widzowie zaś – co najmniej zgorszeni. Wielotysięczny tłum dopingował głównie przyjezdnych, w pewnym momencie chóralnie nawet wykrzykujących imię Leo Messiego. Choć w sumie to nic dziwnego, wszakże najlepszy piłkarz świata zdobył bramkę i przebywał na murawie dłużej niż ktokolwiek się spodziewał. I – patrząc na grę – nie odwalał wcale aż takiej pańszczyzny, o co niektórzy skłonni byli go podejrzewać. Szczyt absurdu nadszedł, gdy adresatami gwizdów stali się…piłkarze Lechii. Nie to, że przegrywali sześcioma bramki. Nie to, że się kompromitowali. Nie to nawet, że… przegrywali. Wypruwali z siebie płuca, wznosili się na swoje, choć zaledwie pagórkowate dla Katalończyków, wyżyny. Co zastali w zamian?

Gwizdy barcelońskich, w większości, Januszów. Fans  del éxito. Polacos.

Moment trwogi przyszedł, gdy Piotr Grzelczak strzelił na 2:1. Jeden z najbardziej utytułowanych klubów w historii futbolu przegrywa z polskim średniakiem. Co prawda to mecz towarzyski, ale ewentualna wygrana nad ekipą Messiego i Neymara na długo zapisałaby się w pamięci kibiców. Jaka, teoretycznie, powinna być reakcja trybun? Tumult, ekstaza, nieokrzesany doping w stronę rodaków. Co na to PGE Arena? Milczała. Gdzieniegdzie tylko można było usłyszeć okrzyki radości kibiców popierających Lechię. Gdy szok po zdobyciu bramki z lekka opadł, nieliczni zaintonowali:

„Coście tak cicho, hej kurwy coście tak cicho!?”

Najsmutniejsze, że adresatem tych słów nie byli Hiszpanie. Tylko polscy przebierańcy.

Żałuję, że Lechia nie zdołała dowieźć zwycięstwa do końca. Żałuję, nie z powodu jakieś zażyłości z Biało – Zielonymi czy niechęci do Blaugrany. Żałuję, bo może porażka z, w skali europejskiej, polskimi ogórami, niektórych by otrzeźwiała. Otrzeźwiała Polaków bawiących się w Hiszpanów, gwiżdżących na swoich przecież rodaków.

Nie trzeba kochać Lechii ani nienawidzić Barcelony. Ale w starciu zachodzącym z częstotliwością mniej więcej raz na pięć lat, warto chociaż nie przeszkadzać polskiemu zespołowi. Warto zachować granice. Granice rozsądku. Bo choć żyjemy w globalnej wiosce, do Barcelony ciągle jest jednak dalej niż do Gdańska. Nawet jadąc PKP.

Tomasz Gadaj

Pin It