Niebawem premiera dokumentu Barcelona 92′. Dzięki Canal+ część kibiców odbędzie podróż w czasy młodości, do Igrzysk Olimpijskich w stolicy Katalonii. Druga część, ta młodsza, tę wędrówkę przeżyje po raz pierwszy…
Srebro drużyny Janusza Wójcika nazwane jest szumnie – głównie przez samych medalistów – „ostatnim sukcesem polskiego futbolu”. Czy osiągnięcie nieomal mityzowanej ekipy sprzed 22 lat rzeczywiście jest godne tego miana?
Ronaldo kontra Messi
Gdy film ujrzy światło dzienne, na nowo powrócą bohaterowie tamtego lata. Zasiądą w programach telewizyjnych. „Wujo” znów pewnie będzie gloryfikował tamto osiągnięcie, wspominając o nieśmiertelnej w jego przypadku „grupie śmierci”. Słuchając tego szkoleniowca, można odnieść wrażenie, że kogokolwiek kiedykolwiek by nie prowadził, zawsze trafiał do grupy śmierci. Pewnie nawet jego krew ma grupę o nazwie „śmierć”. Ówcześni kadrowicze na szklanym ekranie będą wspominać stare dobre czasy. Lepszych, w ich mniemaniu, zawodników niż teraz. Ponarzekają na dzisiejszą piłkę. Punktem odniesienia będzie rzecz jasna wicemistrzostwo olimpijskie – szczyt kariery większości tamtej kadry. Prawda jest jednak brutalna. Futbol na igrzyskach anno domini 1992 był dyscypliną wyjątkowo słabo obsadzoną, a zachwyty nad zdobytym tam medalem są mocno przesadzone, podkręcane dodatkowo nostalgią związaną upływającym czasem. Podkręcane, bo pamięć sama wypiera gorsze momenty, wysuwając na brzeg pozytywy.
Niezorientowani w temacie patrzą na tamten sukces z perspektywy olimpijskiej piłki XXI wieku. Turnieju może niezbyt prestiżowego, z udziałem tak naprawdę europejskich reprezentacji B, jako tako poważnie traktowanych jedynie przez Amerykę Południową i inne kontynenty. Lecz to wciąż drużyny złożone w głównej mierze z piłkarzy U-23. Futbol na Igrzyskach stanowi relaks po mistrzostwach Europy. Zapchajdziurę w sezonie ogórkowym między rozgrywkami ligowymi. Lekkostrawny folklor, okraszony atrakcją zapewnioną przez przepis umożliwiający start trzech graczy powyżej 23. roku życia, dzięki czemu na najważniejszej sportowej imprezie oglądaliśmy mniej lub bardziej udane popisy Andrei Pirlo, Ryana Giggsa, Ronaldinho, Luisa Suareza czy Juana Romana Riquelme. W limicie wiekowym mieścili się za to Lionel Messi, Cristiano Ronaldo, brazylijski Ronaldo, Xavi czy Neymar. Nazwiska uznane, przyciągające uwagę. Z tym że – przyciągające uwagę dopiero od 1996 roku, kiedy ów zapis w regulaminie wprowadzono. Jeśli spojrzymy pod tym względem na turniej w Barcelonie, to prezentuje się on biednie. Spośród 16 startujących wtedy ekip, znanych na piłkarskim firmamencie graczy można policzyć na palcach jednej ręki. Demetrio Albertini, Dino Baggio, Luis Enrique, Alfonso Perez i – uznany za najlepszego piłkarza turnieju – Josep Guardiola. Daleko im do wcześniej przytoczonych zawodników. Co więcej, Pep w dorosłej kadrze Hiszpanii zadebiutował dopiero po Igrzyskach. Tak więc MVP czempionatu okazał się zawodnik zbyt słaby na drużynę, która tego samego roku nie zakwalifikowała się do seniorskich mistrzostw Europy.
Wcześniej futbol na imprezie o ateńskim rodowodzie traktowany był poważnie jedynie przez blok socjalistycznych państw, z awersją ignorowany zaś przez kraje demokracji. Większość zachodnich reprezentacji nieśmiało podjęły rękawice rzuconą wschodowi dopiero od lata 84′, gdy olimpijski znicz ulokował się w Los Angeles i cztery lata później, gdy ogień przeniósł się do Seulu. Tam zalążek wielkiego futbolu pokazał chociażby Romario, król strzelców.
Dwie potęgi, jedno zwycięstwo
Wracając do meritum. Zacznijmy od tego, że Polski na turnieju… w ogóle być nie powinno być. Eliminacjami do Igrzysk były mistrzostwa Europy U-21. Fazę grupową kadra Wójcika wygrała w cuglach, pokonując między innymi Anglię, w składzie z namaszczonym na sukcesora Gary’ego Linekera, Alanem Shearerem. Do Hiszpanii miał pojechać najlepszy kwartet juniorskiego czempionatu. Biało-Czerwoni musieli więc pokonać jeszcze jeden szczebelek. Wybili im to z głowy, pięciokrotnie w pierwszym meczu, Duńczycy. Rodacy Hamleta w rewanżu zadowolili się remisem. Bilet lotniczy mogli bukować, nie licząc naszych oprawców, również Włosi, Szwedzi oraz Szkoci. Haczyk tkwił w tym, że Szkocja, jako składowa Wielkiej Brytanii, nie mogła wystawić samodzielnej reprezentacji. Brytyjczycy jednocześnie nie zamierzali zgłaszać wspólnej drużyny (czego nie robili zresztą od 1960 roku), więc do Katalonii pojechała drużyna z najlepszym bilansem pośród ćwierćfinalistów – Polska.
CZYTAJ TAKŻE: Jedenastka wstydu Legii Warszawa
Rozumiem sentyment, jakim starsi kibice darzą tamto wydarzenie. Ludzie ciągle w pamięci mieli brąz zdobyty na mundialu w 1982 roku. Mimo późniejszych niepowodzeń oczekiwano, że jak po pokoleniu 74′ nadeszło pokolenie 82′, tak niedługo przyjdą sukcesorzy Deyny, Bońka, Młynarczyka. Apatia od czasu późnego Piechniczka, przez Wojciecha Łazarka, aż do ulotnych nadziei wiązanych z Andrzejem Strejlauem miała być przejściowa. To w kadrze Wójcika fani widzieli powrót do czasów świetności. Po niemal dekadzie nasza kadrą znów grała z pozycji siły. W pełni takie myślenie akceptuję. Sam pewnie miałbym podobne uczucia. Należę do generacji, która była już na świecie podczas barcelońskich Igrzysk, lecz nie ma prawa nic z nich pamiętać. Długo czekam na wiktorię Biało-Czerwonych, zadowalając się małymi zwycięstwami. Pojedynczymi meczami czy samymi awansami na wielkie turnieje. Ze świadomością na nikłe szanse na powodzenie. Jednak wspominanie osiągnięcia sprzed 22 lat jako ogromnego sukcesu jest zdecydowanie przesadzone.
Popatrzmy na rywali. Włochy, Kuwejt, USA, Katar, Australia, Hiszpania. Dwaj poważni rywale jedynie na awan- i ariergardzie. Jedno zwycięstwo, jedna minimalna porażka. Reszta przeciwników była wtedy na marginesie wielkiej piłki. Stanowiła futbolowy trzeci świat. To oczywiście dzisiaj ładnie się ogląda na wehikule czasu zwanym Youtube. Dopasowane, pozytywne klisze z przeszłości. Zabójcza skuteczny Juskowiak, wysublimowany, rzucający z centymetrową dokładnością piłki Staniek, gryzący trawę, z dumnie uniesioną głową Kowalczyk. 3-0 nad Włochami, ówczesnymi młodzieżowymi mistrzami Europy, to piękna sprawa. W naszych realiach – okoliczność z kalibru tych spotykanych rzadziej niż raz na dekadę. Jednak w pozostałych meczach remis (z Amerykanami) lub zwycięstwo było obowiązkiem. Każdy inny wynik oznaczałby kompromitację, jeszcze większą niż pięciobramkowa klęska przeciw Duńczykom. Finał to już polska specjalność – porażka w ostatniej chwili. Porażka minimalna, honorowa, ale jednak, z przebiegu meczu, zasłużona.
Srebro wywołało euforię. Chciano zmienić szyld i jechać dalej, jak to powiedział „Kowal”. Dojechać, jeśli nie na mundial w USA, to chociaż na Euro 1996. Niestety, barceloński sen był jedynie krótkotrwałym mirażem. Piłkarze Wójcika nie zrobili karier jakim ich wróżono. Dorosła reprezentacja nie awansowała na wielki turniej aż do mistrzostw świata w Korei i Japonii. Był to jednak Łabędzie śpiew olimpijskich medalistów. Do Azji poleciało ich zaledwie trzech – Tomasz Wałdoch, Marek Koźmiński oraz Piotr Świerczewski. Ofensywne trio z Camp Nou dawno przestało istnieć. Andrzej Juskowiak odpadł na początku selekcji Jerzego Engela. Wojciech Kowalczyk sportowo dogorywał w półamatorskiej lidze cypryjskiej. Ryszard Staniek straszył pokaźnym brzuchem w Jastrzębiu Zdrój. Termin przydatności olimpijczyków był wyjątkowo krótki, choć i tak przedłużony, gdy stery dorosłej kadry 17 lat temu objął nie kto inny jak „Wójt”.
Uwielbiamy ładne porażki. Na margines pamięci spychamy zaś triumfy. Dlaczego podobną estymą co „barcelończyków” nie darzy się kadry U-18, która w 2001 roku sięgnęła po złoto mistrzostw Europy? W przeciwieństwie do olimpijczyków, drużyna Michała Globisza ograła najlepszych spośród rówieśników. I to rówieśników nie byle jakich. Zostawić w pokonanym polu Hiszpanię, Belgię, Danię czy Czechy brzmi trochę poważniej niż ogranie Kuwejtu lub Kataru. Wciąż wracamy do szczęśliwego remisu na Wembley, jakby zapominając o pewnym zwycięstwie parę miesięcy wcześniej w Chorzowie. Gdy Tomasz Adamek, będąc w najwyższej formie, torował sobie drogę do walki o pas WBC, publiczność dalej rozanielała się nad antologią straconych szans Andrzeja Gołoty.
22 lata temu zdobyliśmy drugie miejsce w średnio prestiżowym, obsadzonym głównie przez słabych piłkarzy turnieju. Czterech na sześciu rywali ciężko zaliczyć do ekip choćby solidnych. Barcelona 92′ to zapewne fajne wspomnienie dla starszych kibiców. Namiastka dawnej świetności. Powrotu do okresu młodości. Jednak robienie z ówczesnych medalistów bohaterów, stawianie im medialnych pomników i wznoszenie ich ponad dzisiejszymi najlepszymi polskimi zawodnikami jest groteskowe. Sami zrzucamy się do piłkarskiego zaścianka. Jak wtedy, gdy rzesza nadwiślańskich pseudocules śpiewała w Gdańsku pieśń o niepodległej Katalonii.
TOMASZ GADAJ
Fot. Theapricity.com