Praca trenera jest jak całowanie tygrysa w dupę – ryzyko duże, a przyjemność żadna – pod zdaniem wypowiedzianym przez klasyka piłkarskich bon motów, Wojciecha Łazarka, podpisałaby się pewnie zdecydowana większość polskich szkoleniowców. Ricardo Moniz, Jan Kocian, Pacheta, Henning Berg oraz Tadeusz Pawłowski i Robert Warzycha – w polskiej Ekstraklasie zapanowała moda na trenerów „z zewnątrz”. Prezesi rodzimych klubów przestali wybierać numery telefonów szkoleniowców obecnych w lidze od lat i wpuścili do niej trochę świeżej krwi. Czesław Michniewicz, Maciej Skorża i inni zostaną odstawieni na boczny tor na dłużej, czy może moda będzie tylko chwilowa?
Życie trenera jest jak tramwaj: jeden wsiada, drugi wysiada. Ja właśnie wysiadam.
Wojciech Łazarek
Obserwując trenerską karuzelę w polskiej Ekstraklasie, łatwo można dojść do wniosku, że w futbolu dekada to niemal wieczność. Jeszcze dziesięć lat temu wesoło kręcili się i przesiadali na niej ludzie, o których dzisiaj spora część piłkarskich kibiców już zapomniała. Bo ilu z was pamięta np. Albina Mikulskiego? Facet wszedł do ligi w 1998 r., obejmując Odrę Wodzisław i przez osiem lat zdążył poprowadzić osiem polskich klubów, przygodę z Ekstraklasą definitywnie kończąc dwumiesięcznym epizodem w Cracovii wiosną 2006 r. Albo Bogusław Pietrzak – ten chyba dobierał pracę według jakiegoś geograficznego klucza, bo w XXI w. pracował niemal w każdym zakątku kraju. Był w Chorzowie, Łodzi (ŁKS), Nowym Dworze Mazowieckim, Szczecinie, Krakowie (rezerwy Wisły), Gliwicach i ponownie w Chorzowie. Jeszcze kilkanaście lat temu, jak potrzebowałeś awansu do ligi, zatrudniałeś Bogusława Baniaka. Broniłeś się przed spadkiem – dzwoniłeś po Mieczysława Broniszewskiego. A do dyspozycji pozostawali też Janusz Białek, Edward Lorens, Bogusław Kaczmarek, Mirosław Jabłoński, Krzysztof Chrobak, Stefan Majewski, Janusz Wójcik czy wciąż pracujący w Ekstraklasie, Franciszek Smuda i Orest Lenczyk. ( TUTAJ czytaj wywiad z gwiazdą Ruchu Chorzów, Grzegorzem Kuświkiem.)
Rozpędzona w najlepsze karuzela zaczęła zacinać się przy okazji ujawniania kolejnych wątków afery korupcyjnej. Nie tylko z powodu tego, że niektórym szkoleniowcom zaczęto w telewizji zasłaniać oczy czarnym paskiem, ale również w związku z tym, że w wielu klubach postanowiono odciąć się od wizerunku polskiego futbolu z czasów, w których o wyniku częściej niż piłka, decydował telefon. Masowo dochodziło do pokoleniowej wymiany, a miejsce rubasznych trenerów, wiedzę o futbolu czerpiących z podręcznika Jerzego Talagi, zaczęli zajmować młodzi, coraz lepiej wykształceni i dobrze wyglądający szkoleniowcy. Zamiast na zgrupowania do Zakopanego, na dobre zaczęto jeździć na Cypr albo do Hiszpanii. W miejsce toczących się w oparach nikotyny, knajpianych dyskusji na temat rozegranego meczu, pojawiły się regularne odprawy taktyczne, na których zawodnicy oglądali każdą kolejną akcję z perspektywy siedemnastu różnych kamer. Poprawy poziomu to nie przyniosło, wręcz przeciwnie, ale przynajmniej stwarzano pozory profesjonalizmu. W coraz lepiej opakowywanym produkcie, jakim stawała się Ekstraklasa, zaczęło brakować miejsca na dwudniowy zarost i wyświechtany dres Krzysztofa Chrobaka – w telewizji zdecydowanie lepiej wyglądał garnitur i przystrzyżony wąs Wojciecha Stawowego.
Sukces jest wtedy, gdy się go nie zauważa. W pracy trenera nie ma sukcesów. Na końcu zawsze przegrywa szkoleniowiec.
Orest Lenczyk
W polskiej Ekstraklasie pojawiła się nowa generacja trenerów – otwartych na świat, chętnie chłonących taktyczne nowinki i wyjeżdżających na zagraniczne staże. Co więcej, mieli naprawdę mocne wejście. Czesław Michniewicz zdobył Puchar i Superpuchar Polski z Lechem, a chwilę później dołożył tytuł mistrzowski z Zagłębiem Lubin. Maciej Skorża wygrał Puchar Polski z Groclinem i dwukrotnie triumfował w lidze z krakowską Wisłą. Puchar i Superpuchar Polski do CV wpisał też Michał Probierz, prowadzący Jagiellonię. Do kraju wrócili byli piłkarze, którzy za granicą karierę szkoleniową rozpoczynali od pracy z młodzieżą – Ryszard Tarasiewicz i Jan Urban. Pierwszy awansował ze Śląskiem Wrocław z trzeciej do pierwszej ligi, drugi na „dzień dobry” poprowadził Legię do Pucharu i Superpucharu. Pozostałe miejsca na karuzeli zajęli m.in Rafał Ulatowski i Artur Płatek, dołączając do już kręcących się Jacka Zielińskiego, czy Ryszarda Wieczorka. I zaczęła się zabawa.
Proszę pana, ja jestem umysł ścisły. Mnie podobają się melodie, które już raz słyszałem.
inżynier Mamoń
Ci wydawałoby się ambitni i głodni wiedzy szkoleniowcy, szybko się rozleniwili. Może i pojawiły się w lidze nowe twarze, ale zasady zostały te same. A gdy wyników zaczęło brakować, nowa generacja trenerów szybko je zaakceptowała. Lubiący narzekać na mało ambitnych piłkarzy, trenerzy zaczęli zachowywać się dokładnie tak samo. Wartością nadrzędną stały się comiesięczny przelew i obecność w Ekstraklasie, nawet kosztem spaprania sobie CV.
Bo jak poważnie traktować trenera, który przez dziewięć lat pracował w dziewięciu klubach? Można przyjąć, że w dwóch mu po prostu nie wyszło, w innym spotkał narwanego właściciela, a w jeszcze innym mu nie płacili. Ale w dziewięciu? Na co liczy prezes zatrudniający kogoś takiego? Zwolniony właśnie z Lechii Gdańsk, Michał Probierz, niedługo rozpocznie drugą kolejkę na karuzeli – od 2005 r. pracował już w Polonii Bytom, Widzewie, ponownie w Polonii, Jagiellonii, ŁKS- ie, zaliczył epizod w greckim Arisie, po czym wrócił do Polski i prowadził kolejno Wisłę, GKS Bełchatów i ostatnio Lechię. Idźmy dalej – Czesław Michniewicz w swoim CV ma Lecha, Zagłębie Lubin, Arkę, Widzew, Jagiellonię, Polonię Warszawa i Podbeskidzie. Jan Urban – Legię, Polonię Bytom, Zagłębie Lubin i ponownie Legię. Ryszard Tarasiewicz – Śląsk, Jagiellonię, ponownie Śląsk, ŁKS, Pogoń, Zawiszę. Jacek Zieliński tylko przez ostatnie dziesięć lat pracował w Łęcznej, Gliwicach, Wodzisławiu, Grodzisku Wielkopolskim, Warszawie (Polonia), Poznaniu, znów w Warszawie i ostatnio w Chorzowie.
Dalsza wyliczanka nie ma sensu – biorąc nazwisko dowolnego szkoleniowca pracującego w Ekstraklasie na przestrzeni ostatnich kilku lat, niemal w każdym przypadku można byłoby go połączyć co najmniej z kilkoma klubami. Nominacje trenerskie wyglądały w tej lidze tak, jakby ktoś potrzebujący szkoleniowca urządzał losowanie i ze szklanej kuli z nazwiskami bezrobotnych wyciągał jedną z karteczek. Chwilowym brakiem roboty, raczej nikt się nie przejmował – w myśl zasady, skoro zwalniają to zaraz będą zatrudniać.
Teraz tylko czeskich trenerów zatrudniają. Może ja się zamelduję w Ostrawie i zmienię nazwisko na Franek Smudek, to dostanę pracę w jakimś klubie.
Franciszek Smuda
Jest w tym coś symptomatycznego, że właściciele Legii, zapowiadający plany budowy drużyny na europejskim poziomie, po polskim rynku trenerskim nawet się nie rozglądali. Przejęta przez zagraniczny kapitał i mająca spore ambicje Lechia, też postawiła na trenera z zewnątrz. Sporo w tym logiki. Bo czy znacie jakąś normalną firmę, mającą kapitał i plany rozwoju, która dyrektorem robi faceta, wywalonego wcześniej przez pięć innych firm? Ja nie znam.
Osiągnięcia zagranicznych szkoleniowców, którzy pojawili się w tym sezonie w Ekstraklasie, na kolana nie rzucają. Ale też trudno się było tego spodziewać, polskie kluby dla trenerów z dorobkiem nie są przecież w żadnej mierze atrakcyjne. Wśród tych, którzy zjechali ostatnio nad Wisłę dominują ściągnięci z bezrobocia ludzie „po przejściach”, choć niemal każdy z nich może pochwalić się jakimś ciekawym wpisem w CV. Najświeższe nazwisko, Holender Ricardo Moniz, był w sztabach szkoleniowych takich klubów jak Feyenoord, PSV, Tottenham, czy Hamburger SV. Prowadząc Red Bull Salzburg zdobył z nim mistrzostwo i puchar Austrii, w Budapeszcie wyciągnął Ferencvaros z miejsc zagrożonych spadkiem na piątą pozycję w tabeli. Jan Kocian z Ruchu Chorzów przez dwa lata był selekcjonerem kadry narodowej Słowacji, a Jose Rojo Martin „Pacheta” poprowadził Numancię w 15 spotkaniach w Primiera Division. Robert Warzycha przez cztery sezony trenował klub MLS, Columbus Crew. Wreszcie, najgłośniejsze nazwisko jakie trafiło w ostatnim czasie nad Wisłę, Henning Berg, ma za sobą dwumiesięczny epizod na ławce trenerskiej w Blackburn Rovers.
Jasne, żadne z tych „osiągnięć” nie powala. Przygoda Pachety z Numancią zakończyła się spadkiem z ligi, a później trenował już tylko na trzecim poziomie rozgrywkowym, zanim trafił do Kielc. Miał za zadanie zmienić na atrakcyjniejszy styl gry Korony i odkleić od jej piłkarzy łatkę boiskowych brutali, ale czy to mu się udało? Jak Kielczanie kręcili się w okolicach 10. miejsca, tak kręcą się tam nadal. Jan Kocian, mimo ponad dwudziestu lat w zawodzie, sukcesów w swoim dorobku nie ma niemal żadnych. W Polsce okrzyknięto go cudotwórcą – okupujący dolne rejony tabeli Ruch, pod jego wodzą doskoczył do czołówki, choć ostatnio złapała go zadyszka. Legia szukając trenera chciała postawić na młodego, zagranicznego szkoleniowca z rozpoznawalnym nazwiskiem, dla którego praca w Warszawie będzie trampoliną do kariery w Europie. Znalazła Henninga Berga. Nazwisko się zgadza, wiek (44 lata) też, wątpliwości może budzić jedynie fakt, że umiejętności szkoleniowe obecnego od dziewięciu lat w zawodzie Norwega były już wcześniej weryfikowane, niestety z wynikiem dla niego negatywnym. Po trzech miesiącach w Warszawie trudno na razie oceniać jego pracę, choć gołym okiem widać, że jak za Urbana Legia grała topornie i brzydko dla oka, tak samo gra i za Berga. ( TUTAJ czytaj o nowym trenerze Lechii Gdańsk).
Z budowaniem drużyny, jest podobnie jak z robieniem słonia. Dużo kurzu, szumu, a efekty za dwa lata.
Wojciech Łazarek
Krytykowanie polskich szkoleniowców jest dziś wyjątkowo proste. W końcu to oni idą na pierwszy ogień, przed dziennikarzami i kibicami tłumacząc dlaczego trenowany przez nich piłkarz nie umie ani przyjąć, ani prosto kopnąć piłki. To oni głową odpowiadają za pucharowe porażki z zespołami z Kazachstanu, czy ligowe serie spotkań bez zwycięstwa i strzelonej bramki. Za niepowodzenia niemal zawsze płaci u nas wyłącznie trener, piłkarz jedynie sporadycznie.
Rzetelna ocena rzeczywistych umiejętności polskich trenerów jest albo arcytrudna albo niemożliwa. Skoro facet zmienia pracę średnio raz na rok, będąc głównie wywalanym z każdej kolejnej roboty, łatwo powiedzieć o nim „partacz”, czy „nieudacznik”. Nasi trenerzy nie wylatują jednak z roboty dlatego, że nie zrealizowali postawionych przed nimi długofalowych celów, bo rzadko kiedy doczekują momentu, w którym mogą być z tego rozliczeni. W Ekstraklasie ocenia się szkoleniowców po 7, 13, 19 kolejkach, ale niemal nigdy na koniec sezonu. W rezultacie ligowi trenerzy są głównie szkoleniowcami zadaniowymi, strażakami mającymi ugasić chwilowe lub długotrwałe pożary. Biorą więc robotę i gaszą sufity, mimo, że cały czas tli się w fundamentach. Tych, którzy z zadaniem sobie nie poradzili, żegna „dziękujemy za współpracę” z ust prezesa i gromkie „wyp*******j” płynące z trybun.
Żeby burdel zaczął dobrze funkcjonować, nie maluje się ścian, tylko wymienia panienki.
Jan Tomaszewski
Mało który z ekstraklasowych trenerów miał okazję pracować w miejscu, w którym cieszył się pełnym zaufaniem zarządu, dysponując czasem i komfortem dla budowy swojej drużyny. Tak, żeby mógł poustawiać wszystkie klocki według własnej koncepcji, wyrzucić te niepotrzebne i dokupić lub znaleźć brakujące. Jakiekolwiek transferowe listy życzeń, to w Ekstraklasie utopia – trenerzy ograniczają się więc do wskazania zapotrzebowania na piłkarza na konkretną pozycję, niemal nigdy na konkretne nazwisko. I dostają później na zgrupowania tuziny akurat bezrobotnych zagranicznych zawodników, z których mają sobie wybrać tego, który się najlepiej nadaje. A jeżeli nie nadaje się żaden, to już problem tylko i wyłącznie szkoleniowca, który kolejną rundę będzie musiał grać bez bramkarza, stopera, napastnika etc.
Do tego dochodzi klasyka naszej ligi, czyli konflikty na linii trener – piłkarze. Tutaj szkoleniowiec górą nie jest niemal nigdy, za czym stoi głównie argument oszczędnościowy – łatwiej jest zwolnić trenera, niż wyrzucić z klubu kilku piłkarzy, za których trzeba będzie znaleźć zastępstwo. Wszyscy doskonale pamiętają pobyt w Wiśle Dana Petrescu i ciągłe płacze, narzekania i lamenty prowadzonych przez niego piłkarzy na zbyt ciężkie treningi, co doprowadziło do jego zwolnienia. Orest Lenczyk, który zdobył ze Śląskiem drugie w jego historii i pierwsze od 35 lat mistrzostwo, wyleciał z pracy tuż po rozpoczęciu kolejnego sezonu. Powód? Władze klubu przebąkiwały coś o kompromitacji w europejskich pucharach, choć chodziło oczywiście o to, że nie był akceptowany przez większą część szatni. Tej samej, których członków poprowadził do największych sukcesów w ich „karierze”. „Wdzięczność to cecha psów” – jak lubi powtarzać Ryszard Tarasiewicz.
W Polsce wielu doświadczonych trenerów z konieczności odchodzi na emeryturę. Nikt nie chce wykorzystać ich wiedzy. Przy różnych okazjach powtarzam, że nasze siwe łby i bruzdy nie są z łajdactwa. To wszystko z piłki.
Wojciech Łazarek
Karuzela trenerska w polskiej Ekstraklasie kręci się tak szybko, że to czy mamy do czynienia z początkiem pewnej tendencji, czy tylko chwilową modą, okaże się szybciej niż się spodziewamy. Byli już w naszej lidze trenerzy z zewnątrz i radzili sobie różnie. Niektórzy odchodzili, bo nie akceptowali ich piłkarze (Petrescu), inni, bo zwyczajnie nie mieli wyników (Hapal). Pojawiali się w tej lidze szkoleniowcy z CV ciekawszym, niż Ci ściągani teraz i oblicza polskiej piłki jakoś zmienić im się nie udało.
Nie wystarczy tylko zatrudniać trenerów z zagranicy, tym bardziej, że przy ocenach kandydatów akurat paszport powinien być sprawą drugorzędną. Konieczna jest zmiana mentalności zarówno właścicieli, jak i kibiców. Bo co z tego, że ktoś nazywa się Berg, Petrescu czy Moniz, ma za sobą jakieś dokonania i cieszy się opinią niezłego fachowca, skoro po trzech porażkach z rzędu już go w Polsce nie będzie, bądź głos trybun będzie domagał się, żeby go nie było. Jeżeli pierwsze, drugie, a nawet trzecie potknięcie wciąż będzie oznaczało natychmiastową dymisję, to Probierza, Urbana i Michniewicza zobaczymy na ławkach trenerskich już za całkiem niedługo.
MATEUSZ KOWALSKI
PS. Jak się okazuje, do choćby pozorów normalności wciąż daleka droga. Kilka dni po napisaniu tego tekstu, zapewniający, że ma dosyć polskiego futbolu, wypłakujący się w mediach o tym jak to w Polsce nie można normalnie pracować, Michał Probierz wraca do Białegostoku. Tego samego Białegostoku, w którym brak lotniska przeszkodził mu w wyeliminowaniu w europejskich pucharach kazachskiego Irtysza Pawłodar. Tej samej Jagiellonii, która dopiero co wyeliminowała prowadzoną przez niego Lechię z rozgrywek Pucharu Polski. Jak widać, w polskiej piłce można mieć szansę na wygranie tych rozgrywek, odpadając z nich w ćwierćfinale. Praca w „Jadze” będzie dziesiątą robotą Probierza na przestrzeni ostatnich dziewięciu lat – szykuje się polski rekordzista Guinessa?