Przepis zabił Inter

Większość z was zapewne widziała lub przynajmniej słyszała o czwartkowej batalii na San Siro. Kapitalne widowisko, po prostu wgniatające w fotel. Inter po blamażu w pierwszej potyczce z Tottenhamem został z miejsca skreślony przez wszystkie tęgie głowy rozprawiające o futbolu. Po takim laniu na White Hart Lane rzeczywiście można było odnieść wrażenie, że w tej parze jest już pozamiatane.

Jednak w powszechnych zachwytach po efektownym rozbiciu mediolańczyków przez „Koguty” zapomnieliśmy, że to nie koniec emocji, że jeszcze dziewięćdziesiąt minut, w trakcie których wszystko może się zdarzyć. W prawdzie po Interze nikt rozsądny nie spodziewał się odrobienia pokaźnych strat z Londynu, ale po wcześniejszych wydarzeniach z mijającego tygodnia (Barca i Arsenal) sugerowalibyśmy następnym razem dać sobie wszystkim na wstrzymanie.

Jedno celniejsze uderzenie Rodrigo Palacio czy Estebana Cambiasso i przez następne dni wszyscy delektowaliby się spektakularnym awansem drużyny z Mediolanu. Wszędzie głoszone byłyby wyświechtane hasła typu „w piłce gra się do ostatniego gwizdka”, a przodowaliby w tym ci sami pseudo-eksperci, którzy uznali rywalizację w tej parze za zakończoną już po pierwszym starciu. Taka ich natura. Pojawiają się głównie tam, gdzie akurat zawieje wiatr.

Kto wie, czy w przejściu do kolejnej fazy Ligi Europy nie przeszkodził Interowi najgłupszy przepis w piłce nożnej czyli wyjazdowe gole liczone podwójnie także w dogrywkach. Już dublowanie bramek zdobywanych na obcych stadionach w regulaminowym czasie gry wzbudza kontrowersje i jest nie dla wszystkich zrozumiałe:

Ale okej, przyjmijmy, że do tego przepisu zdążyliśmy się przyzwyczaić. UEFA ma solidny argument w dłoni, broniąc się twierdzeniem, by drużyny grające pierwszy mecz na wyjeździe atakowały, a nie tylko się broniły mając w zanadrzu rewanż na własnym stadionie. Wydaję się to logicznym posunięciem. Wszak wiedza, że bramka zdobyta na obcym terenie może mieć decydujące znaczenie na losy awansu do dalszej rundy powinna pozytywnie wpływać na atrakcyjność poszczególnych meczów.

Wróćmy jednak do ów zasady w dogrywkach, która jest zwyczajnie nieuczciwa. Przy założeniu analogicznych rezultatów w obu spotkaniach, już po losowaniu, ekipa grająca w rewanżu na wyjeździe jest w minimalnie lepszym położeniu, bowiem będzie miała dodatkowe pół godziny gry z – nazwijmy to – handicapem.

Jeśli „niedzielny kibic” był zdziwiony brakiem dogrywki w meczu Bayernu z Arsenalem, to oglądając czwartkowe widowisko musiał być w kompletnym szoku. 3:3 po regulaminowych stu osiemdziesięciu minutach, 1:1 po dodatkowych trzydziestu – idealny remis, więc czekamy na rzuty karne. I byłoby to najwłaściwsze i (co ważniejsze) najuczciwsze rozwiązanie. Liczba bramek po obu stronach równa, więc lepszego wyłoni konkurs jedenastek. Niestety – nie tym razem i kolejnym też nie.

Zawsze mogło być gorzej, bo wyobraźcie sobie awans Tottenhamu, gdyby do dogrywki oba zespoły przystąpiłyby w stosunku bezbramkowym. Dwa mecze niemocy jednych i drugich, a okazałoby się, że gol Ricky’ego Alvareza nie jest równy bramce Emmanuela Adebayora. Jeden równa się nie równa się jeden.

Oczywiście nie ma szans, by w najbliższym czasie UEFA z Michelem Platnim na czele zmieniła ten bezsensowny przepis. Przyczyna tego jest banalna – po prostu takie sytuacje jak ostatnio na San Siro zdarzają się niezwykle rzadko. Zwróćcie uwagę jaki nikły procent dwumeczów w europejskich pucharach kończy się dogrywkami. Gdy jednak do tego dodatkowego czasu dochodzi, to wówczas najczęściej kończy się rzutami karnymi lub strzeleniem bramki i skuteczną obroną Częstochowy przez jeden z zespołów. Odsetek takich niesprawiedliwych, dogrywkowych remisów jest niewielki.

I właśnie przez to, że zdarza się to incydentalnie tak bardzo bije po oczach. Wiemy, że ważniejsze jest wprowadzenie technologii goal-line, bo nieuznane bramki już całkowicie wypaczają sens boiskowej rywalizacji, ale w celu wyrównania szans (któremu tak hołduje Platini) przydałoby się również zrobić porządek z tymi nieszczęsnymi golami w dogrywkach. Jednak żeby doszło do ogólnej dyskusji na temat zmiany tego przepisu, w rolę Interu i Tottenhamu musiałyby się wcielić w półfinale Ligi Mistrzów któreś z europejskich potęg.

Biorąc pod uwagę rzadkość takich dwumeczów i niechęć europejskiej centrali do jakichkolwiek zmian można śmiało założyć, że sprawa ta szybko nie zostanie poruszona i raz na jakiś czas będziemy świadkami takiego niesprawiedliwego rozstrzygnięcia. Pozostaną nam wówczas jedynie wyrazy współczucia dla Interu czy Getafe (pamiętacie konfrontacje z Bayernem w 2008 roku?). Kiedyś pewnie trafi też na Tottenham, bo jeśli wierzyć słowom Jerzego Władysława Engela –  suma szczęścia zawsze równa się zero.

Pin It