Cudu nie było. Paryżanie, choć dzielnie stawiali opór, skapitulowali w Katalonii. Juventus zaś pokazał, że dla ekipy Antonio Conte na sukces w Europie jest jeszcze za wcześnie. Półfinał Ligi Mistrzów należy do Barcelony, Realu, Borussi oraz Bayernu.
***
Tym samym na placu boju pozostali już tylko Hiszpanie i Niemcy. Ostatni raz taka sytuacja, z przedstawicielami tylko dwóch krajów na tym szczeblu rozgrywek, miała miejsce w 2009 roku. Ogółem, od początku XXI wieku to piąty taki przypadek. Co ciekawe, aż w trzech z nich główną rolę odgrywały angielskie drużyny. Lata 2007-2009 przynosiły za każdym razem wyspiarskie trio w 1/2 finału. 100-procentową frekwencją mogły się poszczycić Manchester United oraz Chelsea, po razie zaś wystąpił Arsenal wraz z Liverpoolem. Pomimo tego, że w tamtym okresie do Albionu powędrował zaledwie jeden puchar, to taka ilość brytyjskich zespołów w tej fazie była symbolem potęgi Premier League. Ligi pełnej emocji, z wieloma silnymi zespołami. Nie wyścigiem dwóch hartów przeciwko bandzie żółwi. Porównując ówczesny podział sił z dzisiejszym, widać diametralną różnicę. Wyspiarska supremacja to przeszłość. Nie zmienił tego nawet łabędzi śpiew Anglii, czyli zeszłoroczny, niespodziewany triumf „The Blues”. Sukcesy kadry narodowej to z kolei od dawna marzenia ściętej głowy, co ostatnio przyznał nawet Bobby Charlton. Klubowa scena ciągle miała jednak należeć do bogatej, oferującej najwyższe tygodniówki ojczyzny piłki nożnej. Teraz na futbolowej mapie rządzi lądowa część Starego Kontynentu. A konkretnie jej środkowy fragment oraz, przede wszystkim, Półwysep Iberyjski.
Tegoroczni półfinaliści reprezentują najsilniejsze dziś futbolowe nacje. Nacje, z którymi sporadycznie w ostatnich latach równali się jedynie Włosi oraz Holendrzy. Niemniej, tylko w futbolu reprezentacyjnym, z wyjątkiem chwili wielkości Interu epoki Jose Mourinho, gdzie jednak o Włocha w podstawowej jedenastce było trudniej niż o klasowego rozgrywającego w polskiej kadrze. Krajanie za to, w mniejszym stopniu dotyczy to Realu, stanowią o sile najlepszej czwórki tej edycji. Wydaje się, że prędko ten stan nie ulegnie zmianie. Podobnie jak status Niemiec i Hiszpanii w klubowej piłce. Zapewnić mogą to stabilne fundamenty wygenerowane przez wybitne jednostki w czołowych zespołach, na których, z wyjątkiem Fergusona, w Anglii panuje deficyt. Nie licząc Szkota, finalisty z 2008,2009 oraz 2008 roku, reszta albo jest już po drugiej stronie rzeki albo jeszcze nie rozwinęła się na tyle, aby zatrząsnąć obowiązującą hierarchią. Promyk nadziei w osobie Di Matteo został brutalnie spacyfikowany wyborem„tymczasowego” Rafaela Beniteza. Podobny kryzys jeszcze kilka lat temu dotykał, choć w różnym stopniu, hiszpańsko-niemiecką czwórkę. Receptą stali się odpowiedni trenerzy. Nominacja Guardioli na pierwszego szkoleniowca okazała się wybornym panaceum na nieco przebrzmiałą wtedy rijkaardowską Barcelonę. Przybycie na Santiago Bernabeu Jose Mourinho przełamało sześcioletnią niemoc Realu w awansie 1/8 finału Ligi Mistrzów. Luis van Gaal i Jupp Heykens europejskimi wynikami zacierali nieco krajową dominację Borussi Dortmund. Drużyny stanowiącej od podstaw autorskie dzieło Jurgena Kloppa, przyszłego selekcjonera reprezentacji Niemiec. Ci właśnie ludzie ustalają dziś ład europejskiej sceny.
Chichotem dziejów jest styl, jaki prezentują ich zespoły. Kiedyś za powtarzalnych, przewidywalnych, statecznych uchodzili nasi zachodni sąsiedzi. Teraz to hiszpańskie drużyny, oprócz naturalnie pierwiastka techniki, piękna gry, znane są jako niezwykle dobrze naoliwione, realizujące tysiące starannie przećwiczonych schematów, maszyny. Niemieckim ekipom nieraz zdarza się za to wytwarzać chaos. Chaos przynoszący ekipom wiele emocji, ale i balansowania na wąskiej linie, z której omal Bayern oraz Borussię nie strącił Arsenal czy Malaga. Gary Lineker zapewne nie przewidział doczekania takich chwil. Legendarny angielski napastnik stwierdził bowiem wiele lat temu, że piłka nożna to taki sport, w którym 22 mężczyzn biega za piłką, a na końcu i tak wygrywają Niemcy. Dziś są to Hiszpanie, odejmując toporność przedwojennego czołgu, z jaką dekady temu grali trzykrotni mistrzowie świata.
Które państwo wyjdzie zwycięskiego z tego pucharowego klinczu? Dotychczas, zarówno w klubie i reprezentacji, na punkty lub przez nokaut zwyciężali Iberyjczycy. Większość kibiców zapewne również wolałaby żeby w końcu doszło do wyczekiwanego trzeci sezon Gran Derbi w finale Ligi Mistrzów. Podobno do trzech razy sztuka. Wszystko zależy od losowania. Na tak wysokim szczeblu nie ma jednak faworytów. Jak w rzutach karnych . Decyduje jeden moment, szczęście, podmuch wiatru. Wszyscy mają równe szanse, a teorie o wyższości jednego zespołu nad drugim można włożyć na półkę między bajkami Andersena. Ulec mieli Grecy w 2004 roku, Liverpool 12 miesięcy później, czy Inter trzy lata temu. Czy wreszcie pewna drużyna z Zagłębia Ruhry w 1997 roku. A wszyscy wygrali. Parafrazując więc słowa Romana Kołtonia: a dlaczego nie Borussia?
TOMASZ GADAJ