Wychodzi na to, że z Barcelony taki samograj, jak z Rafała Murawskiego umięśniony facet. To już nie jest wypadek przy pracy. To już nie jest problem jednego, czy dwóch spotkań. W maszynie pt. „FC Barcelona” padło większość podzespołów. Nic już nie wygląda, jak kilka miesięcy, nawet kilka tygodni temu. Co kiedyś było atutem, dzisiaj (przynajmniej w meczach przeciwko Realowi i tym na San Siro) stało się bolączką. „Królewscy” już wiedzą, gdzie się ustawić, gdzie wcisnąć nogę, gdzie zagrać agresywnie, a gdzie odpuścić, by Barcelona nie powąchała pola karnego rywala. Podopieczni Mourinho w ostatnich dwóch meczach pokazali, że rozpracowane mają to już do perfekcji. Czytają z Barcelony, jak z otwartej księgi.
To miał być mecz o nic. Zagrać i zapomnieć. Mecz, który nie miał i nie rozstrzygnął nic, jeśli chodzi o trofea. Chociaż historyczny na swój sposób na pewno był. To pierwsze takie derby, w których słońce przez długi czas świeciło piłkarzom po oczach. Godzina 16.00 była dość nietypową jak na takie wydarzenie. Wydarzenie, które od niepamiętnych czasów toczyło się o wielkie NIC. Wygrałaby Barcelona, Real, remis… Co to za różnica? 19 czy 13 punktów różnicy w tym wypadku nie ma najmniejszego znaczenia.
I małe deja vu. Goście – jak zwykle – grę prowadzili, wymieniali setki podań. Real stał i cierpliwie czekał na błąd, by potem kontrować. Brzmi podobnie? Dokładnie to samo widzieliśmy kilka dni temu. Ten sam zwycięski Real i tę samą zagubioną i bezradną „Blaugranę”. Z jedną tylko różnicą – widać było, że wynik w tym meczu nie był najważniejszy. Dlatego też Mourinho zgodnie z oczekiwaniami wystawił w bój garnitur, którego zazwyczaj od pierwszych minut nie używa. Zresztą, jakimkolwiek wynikiem to wszystko by się nie zakończyło, to i tak na końcu triumf odniósłby właśnie Portugalczyk. W razie porażki wytłumaczenie było banalne: „Grałem rezerwowymi. Widzieliście moją ławkę? Tam był Cristiano, Khedira, Ozil, Arbeloa i Higuain”.
Wygrywając, zrobił rywalowi coś znacznie gorszego. Upokorzył go mając na boisku Moratę, Callejona czy Essiena. I nawet ze spoglądającym spod pleksy ławki rezerwowych CR7, Real zadziwiająco swobodnie radził sobie na boisku. Bez ciśnienia, bez presji. Niby to samo dotyczyło Barcelonę, ale jej znowu praktycznie nic nie wychodziło. Co prawda Messi odnalazł się po kilkunastu dniach poszukiwań, ale tylko po to, żeby po trafieniu na nowo zniknąć w tłumie.
Znowu świetny i pewny był za to Raphael Varane. No i małe odkrycie. Nie spodziewaliśmy się, że w Gran Derbach „o nic” uda się wyłowić jakąś perełkę. A jednak. Alvaro Morata z mocnym przeciwnikiem zagrał zupełnie bez kompleksów. Trudno, żeby spalił się na Rayo, Mallorce czy Levante. Na Barcelonie miał jednak do tego prawo. Nie skorzystał. Asysta – palce lizać.
Jeśli więc po pierwszym meczu na Santiago Bernabeu Sir Alex Ferguson mógł dumnie jak paw chodzić z uniesioną głową, tak teraz polecamy nieco jej opuszczenie. W ciągu tygodnia Real kazał zapomnieć wszystkim, że coś złego z nim się działo. Kryzys? Porażka z Granadą? Co takiego? Kto to pamięta, skoro w ciągu czterech dni dwa razy ogrywa się wielką Barcelonę? I Ferguson z pewnością zdaje sobie z tego sprawę. Bo jeśli ktoś z dwójki Real – Barcelona ma martwić się o lepsze jutro, to z pewnością nie mowa o piłkarzach ze stolicy.
Jeszcze jedno. Uciekamy jak najdalej od stwierdzenia, że Sergio Ramos został bohaterem. Nazwijmy go po prostu farciarzem. Rzut karny po faulu Hiszpana w doliczonym czasie gry należał się gościom, jak główne role w najlepszych spektaklach dla Pepe i Sergio Busquetsa.
PS – a tak gorąco kibiców gospodarzy pozdrawiał Jordi Alba.
Widać, że zakochany w kibicach Realu, jak niegdyś Pepe w tych z Camp Nou.
I niech miłość kwitnie. Bo na następne Grand Derbi możemy sobie długo poczekać.
DAWID KOWALSKI