To był ciężki tydzień dla Premier League. Przynajmniej w Europie. Kontynentalna piłka znów wskazała pyszałkowatym wyspiarzom miejsce w szeregu, potwierdzając wygłoszoną niedawno przez Roya Keane’a tezę o zaledwie pozornej wielkości Premier League. Potędze ukrytej w ładnie opakowanym produkcie. Choć serce się kraje, to jednak świeże obrazy nieporadności albiońskich pucharowiczów każą przytknąć słowom krnąbrnego Irlandczyka.
Niedawno ukazał się u nas tekst redakcyjnego kolegi potępiający słowa Keane’a. Artykuł pełen wyliczeń, argumentów, tez usadzających Premier League na szczycie lig, mimo blamażu w Lidze Mistrzów i jej młodszej siostrze, Lidze Europy. Chociaż podzielam miłość do angielskiej piłki, jednak to uczucie nie jest ślepe. Widzę, co się na przestrzeni ostatnich lat zmieniło. Zmieniło na gorsze. TUTAJ czytaj wspominany tekst o tym, dlaczego to Premier League jest najlepsza na świecie.
Wystukując te słowa myślami cofam się o kilka lat. Sezon 2008/2009. Rok wcześniej emocjonujący angielski finał. 12 miesięcy później takiż półfinał z barcelońskim rodzynkiem – dopiero rodzącą się potęgą teamu Pepa Guardiola. Plener inny niż zazwyczaj. Zamiast pokoju, salka w górach. Szkolna wycieczka. Wraz z grupką pasjonatów oglądaliśmy, jak Manchester United z Ronaldo, Tevezem i Park-Ji Sungiem w gazie, zbił w rewanżu Arsenal. Dzień później wydawało się, że drugi raz z rzędu będziemy mieli albioński deatchmatch, co większości z nas, fanom Premier League, ani trochę nie przeszkadzało. Inne oczekiwania miał jednak Tom Henning Ovrebo, wpychając Barcelonę, kosztem Chelsea, do decydującego meczu. Meczu, który ostatecznie wygrali. I choć Duma Katalonii wówczas zwyciężyła, nikt nie miał wątpliwości, że najsilniejszą ligą jest ta z lwem w logu. Jedyną przeszkodą zdawała się właśnie FCB, zakładająca tamtego razu na Wyspy blokadę kontynentalną, jak niegdyś zrobił to Napoleon.
Dzisiaj, anno domini 2014, spoglądam z sentymentem w tamte czasy. Manchester City, monstrualna budowa stworzona setkami milionów petrodolarów, dziesiątkami transferowych niewypałów, różnej maści trenerami, odpada z najgorszą od sześciu lat FC Barceloną. Arsenal, nareszcie wsparty maestrem z najwyższej półki i chorobliwie pożądający jakiegokolwiek trofeum, stanowi drugi rok z rzędu tło dla Bayernu. Manchester United, pozbawiony menedżera przez wielkie M, zmienił się w bezkształtnego przeciętniaka liczącego na cud w drugim meczu z Olympiakosem Pireus. Gdy jeszcze niedawno przy takim oponencie przedmeczowe pytanie stanowiły nie czy, ale ile wygrają Czerwone Diabły. Nawet scena mniej prestiżowa nie służy Anglikom. Sprowokowany jak dziecko Tim Sherwood, zamiast myśleć o nadrobieniu różnicy co najmniej jednej klasy, jaka na boisku dzieliła Tottenham i Benfikę, odrywa w mediach szekspirowską tragedię o braku taktu Jorge Jesusa.
Premier League jest jak miraż. Anglicy, historycznie i geograficznie odseparowani od kontynentalnej Europy kanałem La Manche, nie widzą świata poza swoim grajdołkiem. W futbolu również. Spoglądają na resztę z wyższością. Dziedziczoną od wieków dumą. Dawnymi czasami, naznaczonymi sukcesami w klubowej i reprezentacyjnej piłce. W gruncie rzeczy blisko im do Polaków. Zapatrzonych w odległe, pełne trofeów czasy. I, po całym roku obserwacji ligi, wymagający dobrej gry w europejskiej pucharach. Inne jest skala oczekiwań, finanse, standardy, ale tok myślenia pozostaje bez zmian. Jak wyspiarze, żyjemy w pompowanym balonie, który, chociaż raz za razem pęka, nadmuchujemy ponownie, przez co nie widzimy, jak piłkarską odjeżdżają nam inne kraje. Łudzimy się, że rychło, jednym skokiem ich dogonimy. Złudzenie.
Liga angielska grzęźnie we własnym sosie. Pożywnym, smacznym, dobrze przyprawionym. Po miksie z potrawami zagranicznymi wychodzi jednak zakalec. Homogeniczna Bundesliga czy utopiona w katolońsko-madryckim dualizmie Primera Divison na co dzień mogą się wydawać produktem mniej atrakcyjnym niż rozgrywki w kraju Elżbiety II. I fakt, pod względem emocji, dramaturgii, spektakularnych pojedynków, liczonych średnio w kilkunastu na sezon, Premier League to najwyższej klasy blockbuster – film efektowny, ładny, lecz brakuje mu głębi. Jakości zarezerwowanej raczej dramatom czy thrillerom. Blockbusterów jest więcej – jak dobrych zespołów w Anglii – lecz to perełki, na wzór obecnego Bayernu czy Realu, zdobywają nagrody.
Problemem jest także konkurencyjność. Premier League przeżywa obecnie najbardziej wyrównany sezon od momentu jej powstania. Na tym etapie, tradycyjnie zarezerwowanym dla duetu, peleton rozszerzył się do kwartetu. Wyniszczające działania na własnym podwórku ograniczają możliwości zbytniego rotowaniem głównych ogniw drużyny przed zagranicznymi starciami. Minęły czasy Pucharu Europy, gdzie opłacało się zaniedbać ligowe podwórko i pełna siłą zaatakować Stary Kontynent, bo i tak triumfator miał zapewnione pole w kolejnej edycji. Teraz należy zabezpieczyć pozycję w kraju, by myśleć o skutecznej, zewnętrznej ekspansji. Chelsea, posiadająca być może najpotężniejszą drugą linię świata, mimo liderowania w tabeli ciągle nerwowo ogląda się za siebie, ścinając raz za razem wciąż odrastające głowy City, Arsenalu, Liverpoolu. The Blues, przetrzebieni ligową rywalizacją, ogołoconi z regularnie trafiających napastników, zmęczeni odpychaniem kolejnych ataków głównych rywali do triumfu, w Europie problem stanowić może Galatasaray. I nie ma wątpliwości, że gdyby The Blues mieli za tydzień stanąć w szranki z Realem, Hiszpanie brutalnie posłaliby na deski wycieńczonych londyńczyków.
Premier League, na wzór Anglii, potrzebuje monarchy. Hegemona usadowionego na tronie, spoglądającego z góry na podbite drużyny. Mającego dosyć zapasu we własnych granicach, by podbijać te zamorskie. Ostatnim królem był Manchester United, w latach 2008-2013 trzykrotnie docierający do finału Ligi Mistrzów, jednokrotnie zgarniając pełną pulę. Czerwone Diabły z piedestału boleśnie spadły, a koronę wyrywa sobie czterech samozwańczych dziedziców potęgi. Dopiero gdy któryś z nich zmiecie konkurencji i umocni władzę, zyska atrybut potrzebny do zniszczenia hiszpańsko-niemiecko molocha, ogarniającego cały piłkarski kontynent. Spokój na jednym froncie.
TOMASZ GADAJ