Pożegnanie z Anglią. Jak Villas-Boas stracił grunt pod nogami

Andre Villas-Boas od kilku tygodni siedział na beczce z prochem. Sądzono jednak, że podpalony lont dosięgnie pyłu nie wcześniej niż po zakończeniu sezonu. Daniel Levy był innego zdania. Zamiast ogień zgasić, oblał Portugalczyka benzyną.

Premier League dla trenerów dotychczas jawiła jako ostatni bastion stabilnej pracy. Kraina, w której menedżer dostaje czas i środki na realizację swojej wizji. Gdzie zawodnicy nie rządzą klubem, a szatniarskich buntowników łatwo spacyfikować dzięki poparciu „góry”. To tam szkoleniowcy mają nieraz wiele lat na udowodnienie klasy, wystawiając na próbę cierpliwość włodarzy i kibiców. Aż do teraz. Obecnie lidze angielskiej pod względem częstotliwości zwalniania menedżerów przypomina raczej polską ekstraklasę.

Jeszcze w zachodnim Londynie nie opadł kurz po zwolnieniu Martina Jola, a już wykopano ze stanowisk Steve’a Clarke’a oraz Andre Villasa-Boasa. Wcześniej na taczkach żegnano Paolo Di Canio i Iana Hollowaya. To wszystko w  zaledwie pięć miesięcy. Najbardziej wyrównany sezon Premier League XXI wieku popycha rządzących klubami do pośpiesznego, często nieprzemyślanego działania. Wywołanie reakcji samej w sobie. Naiwne liczenie, że z wytworzonego chaosu wyłoni się lepsze jutro. Efekt gwałtownej zmiany może mieć jednak najróżniejsze konsekwencje. Szczególnie w przypadku Tottenhamu. West Bromwich Albion ma na rynku multum bezrobotnych, solidnych trenerów, zdolnych w miarę szybko wygrzebać The Baggies z dołu tabeli. Niemniej zwolnienie Clarke uważam za błąd. Casus Anglika to jednak małe piwo w porównaniu z dylematem „Kogutów”. Daniela Levy’ego czeka bowiem poszukiwanie Świętego Graala – dyspozycyjnego, utalentowanego szkoleniowca, który zapewni jego klubowi miejsce w pierwszej czwórce ligi.

Czy zwolnienie Villasa-Boasa było nieuniknione? Czy istniały przesłanki mówiące o tym, że dwa blamaże, z City i Liverpoolem, stanowiły tylko etap w rozwoju Tottenhamu? Zadyszkę przed finalnym sprintem,  mającym zakończyć miejscem dającym eliminacje do Ligi Mistrzów? Fani Spurs na dwa ostatnie pytania chcieliby zapewne odpowiedzieć „tak”. Niestety, patrząc na wszystko z perspektywy ostatnich tygodni, układ prezes – menedżer nie miał szans egzystować. Nie na dotychczasowych prawach.

Portugalczyk miał być przeciwieństwem Redknappa – taktycznego abnegata, naturszczyka, człowieka tyleż lubianego, co ubogiego w trofea. Młody technokrata, obdarzony nadnaturalną wiedzą, dostał za zadanie wprowadzić Tottenham w piłkarski XXI wiek. Może nie zdystansować, ale co najmniej znacząco pomniejszyć dystans do Arsenalu i Chelsea, gdzie urzędował dawny mentor Villasa-Boasa, teraz ledwie „znajomy” Jose Mourinho. Tymczasem to Anglik, prowincjonalny w skali świata, zaszedł ze Spursami do ćwierćfinału Ligi Mistrzów i przełamał hegemonię „Wielkiej Czwórki”. Nie różnorakimi innowacjami, obliczeniami, strategicznymi nowinkami, lecz prostą, ofensywną, skuteczną grą. Tylko tyle. I aż tyle.

Wiek nie zawsze świadczy o stopniu otwarcia umysłu. Villasa-Boasa zgubiło bycie zbyt jednowymiarowym. Zapatrzonym, aż do przesady, we własne rozwiązania. Właściwie jedynym aktem elastyczności Portugalczyka za jego kadencji było okazjonalne umieszczanie Garetha Bale’a w ataku, co zresztą przyniosło obopólne korzyści. Brendan Rodgers, gdyby sztywno trzymał się jednego schematu, zapewne nie wykrzesałby potencjału SASu, czyli duetu Luis Suarez – Daniel Sturridge. AVB nie rozumiał lub rozumieć nie chciał, że Michael Dawson nie nauczy się wysoko bronić, a Jan Vertonghen to piłkarz zwyczajnie za wolny jak na ustawienie z osamotnionym napastnikiem, który żyje nie tylko z dograń pomocników, ale także ofensywnych akcji bocznych defensorów. Gdyby cofnąć iberyjskiego trenera w czasie i przestrzeni, nadawałby się do ścisłego, twardogłowego kierownictwa Leonida Breżniewa. 36-latek zaczął pożerać własny ogon i nie był w stanie choćby na chwilę pohamować apetytu. Apetytu zaślepionym początkiem sezonu. Tottenham na papierze prezentował się dobrze, lecz papier ma to do siebie, że przyjmuje wszystko. Londyńczycy gromadzili punkty, ale były to oczka zebrane szczęśliwymi, jednobramkowymi, zapewnianych karnymi, golami. Defetystyczną taktykę, z sześcioma piłkarzami zorientowanymi głównie na obronę, w tym duetem defensywnych pomocników, broniły zrywy Christiana Eriksena i Androsa Townsenda oraz pewna noga Roberto Soldado przy rzutach karnych. Budowały one bańkę zaufania, w której Villas-Boas oszukiwał innych, by pod koniec pozostać w niej sam. Duńczyk złapał kontuzję, natomiast Anglik koronkowe akcje obecnie częściej zamienia na bezsensowne strzały z każdej pozycji, podkręcając imponującą statystykę uderzeń Spurs.

Podania w poprzek, często załamujące się 20 metrów od bramki. Jednostajne, wolne tempo. Rozciągnięte formacje, sprzyjające bardziej Stoke niż technicznie usposobionym Kogutom. Osamotniony Soldado, w beznadziejnej walce ze swoją dryblingową ułomnością. Te ryski na grze Kogutów narastały, by po raz pierwszy pęknąć w październiku na White Hart Lane, gdy fani z północy Londynu dostali od West Ham United premierowy sygnał ostrzegawczy.

Wspomniane 0:3 z Młotami. 0:6 z Manchesterem City. 0:5 z Liverpoolem.

Nic dziwnego, że po takich klęskach – w tym dwóch pretendujących do miana piłkarskiego Waterloo – u MiniMourinho wystąpił klasyczny syndrom oblężonej twierdzy. Źli dziennikarze. Źli prezesi, lepiej traktujący brytyjskich trenerów. Źli kibice, śmiący krytykować grę jego drużyny. Wreszcie zły Levy, który wraz z Franco Baldinim nie kupowali tych graczy, jakich pragnął AVB.

Mało który trener miał taki komfort. Odszedł co prawda najlepszy piłkarz, lecz na jego miejsce sprowadzono siedmiu innych. Mniej lub bardziej oszlifowane diamenty. Luksus niedostępny chociażby za czasów poprzedników AVB, rokrocznie pozbawianego ważnego elementu układanki. A to Berbatov, a to Modrić. Tottenham jakoś żył dalej, bynajmniej nie grając specjalnie gorzej.

Gdyby Portugalczyk miał jedną cechę swojego rodaka z Chelsea, może jakoś wykaraskałby się z kłopotów. Chociaż zapewne książkową wiedzą 36-latek dorównuje Mourinho, to musi się jeszcze sporo w zakresie psychologii. Nie tej podręcznikowej, lecz międzyludzkiej. Codziennej. The Special One w czasie kryzysu potrafił zjednać swoich graczy. Zbudować jednolity front, opierając tę jedność na – często wyimaginowanym -  wrogu. Mógł to być dziennikarz, przeciwna drużyna, sędziowie, trener, organizacja. W przypadku Villasa-Boasa, zamiast sojuszników miał wśród podopiecznych V kolumnę. Skołowanych ludzi, nie rozumiejących dlaczego, przy takim potencjale, ich szef nie chce zmienić systemu gry. Wściekły Jermain Defoe zszedł do szatni pięć minut przed końcem nokautu od City. Mimo indolencji strzeleckiej Tottenhamu, zdobywca ponad 100 goli w Premier League wygrzewał ławkę rezerwowych. To i tak lepiej niż namaszczony ostracyzmem Emmanuel Adebayor, który zresztą niezbyt przejął się klęską swojego zespołu z Liverpoolem.

Opozycja klarowała się nie tylko w gabinetach, szatni, ale wręcz w pokoju trenera. Nie utrzymywano w tajemnicy, że AVB uważał Steffena Freunda, członka sztabu, za człowieka prezesa. Ostentacyjnie ignorował go, zrzucając na jego karb najmniej wdzięczne zadania treningowe, godne chłopców do podawania piłek, a nie jednego z asystentów menedżera.

Zmarginalizowany, mający dotychczas jeden występ w tym sezonie Togijczyk miał zresztą spory – choć nie osobisty – udział w zwolnieniu Villasa-Boasa. Co więcej, jeszcze w poniedziałek rano 36-latek nie przypuszczał, że zostanie wylany. Opisana niżej sytuacja budzi mój szacunek dla Portugalczyka. Pokazał on charakter, co na pewno zaprocentuje w przyszłości.

Do rzeczy. Po meczu z Liverpoolem miało miejsce spotkanie na szczycie. Menedżer, Levy i Baldini omawiali przyczyny klęski. W pewnym momencie prezes Spurs postawił swojego rodzaju ultimatum. Grzecznie, lecz stanowczo zasugerował, by AVB zaczął grać z dwoma napastnikami. A najlepiej, żeby u boku Soldado wybiegał Adebayor, pobierający co tydzień sowite wynagrodzenie. Szkoda, by te setki tysięcy funtów marnowały się na piłkarza trenującego z juniorami.  Zdenerwowany Portugalczyk jasno dał do zrozumienia, że to on jest jedyną osobą, jaka może podjąć w tej materii decyzje.

Następnego dnia, o 8:00 rano, Villas-Boas dowiedział się, że może zabierać swoje rzeczy z White Hart Lane.

Dopuszczenie, by prezes wpływał na skład, byłoby kompromitacją Portugalczyka jako trenera. Stałby się wasalem, podnóżkiem angielskiego biznesmena. Tak, przynajmniej na koniec, zachował twarz. Pozostał wierny sobie. Miał do tego prawo. Prawo dowodzenia według własnego widzimisię do końca. Do ostatecznej klęski lub do finalnego triumfu.

Zła wiadomość dla fanów Tottenhamu jest taka, że ktokolwiek nie przejmie stołku po dotychczasowym menedżerze, zetknie się z tą samą bolączką. Skostniałą, usilnie tworzoną na europejską modłę strukturę klubu. Trenera Kogutów ciężko nawet określić mianem „menedżera”. Silny wpływ ma Daniel Levy, a wolną rękę przy transferach dostaje dyrektor sportowy, Franco Baldini. Villas-Boas chciał mieć swobodę Pellegriniego i zaufanie Moyesa. Został jedynie z gotówką za Garetha Bale’a. Forsą, którą nawet nie mógł swobodnie dysponować.

Na razie zespół przejął „tymczasowy” Tim Sherwood, do spółki z Lesem Ferdinandem. Dwie legendy, mające uspokoić nastroje, nim na White Hart Lane zawita nowa miotła. Ósma w 12-letnich rządach Levy’ego. Mówiąc o realnych kandydaturach – czy Gianfranco Zola, Murat Yakin lub Fran De Boer są w stanie na tyle zwiększyć jakość Tottenhamuu, by zwolnienie Portugalczyka stało się zasadne? Odrzucam fantastyczne kandydatury pokroju Jurgena Klinsmanna, Fabio Capello czy Guusa Hiddinka. Nic na to nie wskazuje, ale prezes londyńczyków widocznie ma jakiegoś asa w rękawie, skoro lekką ręką pozbył się dotychczasowego trenera. Oraz czterech milionów funtów odprawy.

A Villas-Boas? Druga skucha w Anglii zapewne na długo zamknie mu drogę do pracy w kraju Elżbiety II. Raczej za wcześnie , by zrealizował marzenia o udziale w Rajdzie Dakar. Z jego charakterem, najlepszym wyjściem wydaje się nowe wyzwanie. W nowym państwie. Powrót do ojczystego Porto? Możliwe, choć najrozsądniejszą opcja wydaje się Francja. Latem 36-latek odrzucił lukratywną ofertę PSG. Na Lazurowym Wybrzeżu działa jednak inny hegemon, który łaknie znanego nazwiska nie tylko na boisku.

Bo Ranieri przy Falcao nie brzmi specjalnie… ekskluzywnie.

TOMASZ GADAJ

fot. london24.com

Pin It