Po bolesnej klęsce Realu w Lidze Mistrzów to w zasadzie pewne – przygoda Jose Mourinho w stolicy Hiszpanii dobiega końca i pytaniem pozostaje jedynie, gdzie następnie zakotwiczy „The Special One”. Jeśli wierzyć huczącym od dłuższego czasu plotkom, kolejnym miejscem pracy Portugalczyka będzie już kiedyś prowadzona przez niego Chelsea (tym bardziej, że Moyes obejmie MU), gdzie wciąż z utęsknieniem wspominają czasy rządów „Mou”. Dwa mistrzostwa Anglii, dwa półfinały Ligi Mistrzów, Puchar Anglii oraz dwa Puchary Ligi plus na dokładkę Tarcza Wspólnoty – te trofea zasiliły klubowe muzeum dzięki Mourinho, który zapisał się złotymi zgłoskami w historii klubu z zachodniego Londynu.
Na Stamford Bridge wszyscy dobrze o tym pamiętają, od kibiców na – co ważniejsze – Romanie Abramowiczu kończąc, toteż chętnie ponownie przyjęto by Portugalczyka w niebieskie objęcia. Tylko czy podobne efekty są w tej chwili możliwe?
Chelsea Mourinho i Chelsea obecna to dwie zupełnie inne ekipy, różniące się od siebie diametralnie niemal pod każdym względem. Poczynając od personaliów przez ustawienie na taktyce i związanym z nią stylem gry finiszując. Dlatego trzeba to sobie jasno powiedzieć – powrót „The Special One” do Londynu nie podziała jak wehikuł czasu i rok 2004 nie wróci. Jeśli Portugalczyk w jakimkolwiek stopniu chciałby odtworzyć drużynę z tamtych lat, może z impetem wpaść na mur nie do przeskoczenia, ponownie poddając w wątpliwość tytuł wybrańca, którym sam siebie określił.
By nie być gołosłownym, przedstawimy wam kilka najważniejszych różnic między „The Blues” A.D. 2004 a zespołem z roku 2013.
Środek pola
Drużyna z lat 2004-2006 była doskonale zbalansowaną, sprawnie działającą machiną, w której każda śruba, każdy kabelek był na swoim miejscu. Zawodnicy wybrani przez „Mou” wiedzieli co i kiedy mają robić, czego efektem było stworzenie jednego z najpotężniejszych zespołów minionej dekady.
Zanim przejdziemy do stylu gry i ustawienia, trzeba zacząć od kwestii najważniejszej – w tamtej ekipie grał Claude Makelele, w obecnej brakuje piłkarza podobnego formatu. Ile znaczy obecność Francuza na murawie przekonali się „Galacticos”, kiedy w nieodpowiedzialny sposób pozwolili mu przenieść się do Londynu. Mikry defensywny pomocnik był jak członek rodziny, swoim spokojem i doświadczeniem spajający często skłócone ogniwa familii. Niczym babka, która powoduje, że znienawidzone rodzeństwo się toleruje, Makelele godził tych myślących głównie o obronie, z resztą, która najchętniej w ogóle o defensywie by zapomniała.
Dzięki jego umiejętnościom ustawiania się i przewidywania boiskowych wydarzeń, jakiekolwiek zagrożenie było niwelowane już w zarodku, a atakujący zawodnicy mniej uwagi mogli poświęcać temu, co działo się bliżej ich bramki.
Z nim środek pola był odpowiednio zabezpieczony, a koledzy, czy to z ofensywy, czy z defensywy, kapitalnie asekurowani. W obecnym zespole brakuje kogoś takiego. Lampard nigdy nie był typowym defensywnym pomocnikiem i widać u niego braki w grze obronnej. Podobnie rzecz ma się z energetycznym i dynamicznym Ramiresem, który owszem, spisuje się nieźle, ale widać, że dużo lepiej czuje się grając do przodu niż do tyłu i odpowiedzialność taktyczna nie zawsze jest u niego na pierwszym miejscu. Teoretycznie następcą Makelele jest Mikel, tyle że – z całym szacunkiem dla Nigeryjczyka – to wciąż nie ta sama klasa, co Francuz. Benitez na pozycji DM-a stawia na Davida Luiza, wyrastającego na jednego z liderów „The Blues”. Brazylijczyk jest szybki, silny, dobry w defensywie, jednocześnie chętnie angażujący się w akcje zaczepne, aczkolwiek właśnie przez ciągotki ofensywne nie zawsze jest tam, gdzie być powinien po stracie piłki przez Chelsea. Pomysł z DL w środku pomocy jest dobry, o ile obok niego będzie biegał gość dużo bardziej zdyscyplinowany.
Znalezienie kogoś takiego zapewne będzie priorytetem Mourinho.
Ustawienie
Za czasów Portugalczyka „The Blues” grali w ustawieniu 4-3-3 z diamentem w środku pola, którego dolny wierzchołek tworzył wspomniany już Makelele, a dwa górne zazwyczaj Lampard z Essienem (rzadziej z Tiago). Taka strategia dawała fantastyczne efekty, ponieważ wówczas większość ekip w Anglii wciąż stosowała system 4-4-2, dzięki czemu Chelsea w centralnej strefie boiska osiągała sytuacje 3v2.
Najlepiej o tym opowie sam „The Special One”: – Spójrzcie, jeśli wystawie trójkąt w pomocy – Claude’a Makelele z tyłu i dwóch graczy przed nim – zawsze będę mieć przewagę nad zespołami grającymi klasycznym 4-4-2, gdzie środkowi pomocnicy grają ramię w ramię. Dzieje się tak dlatego, że zawsze w środkowej strefie boiska będę mieć jednego zawodnika ekstra. Zaczynając od operującego między liniami Makelele. Jeśli żaden przeciwnik do niego nie doskoczy, Francuz będzie miał mnóstwo czasu i widział całe boisko. Jeśli ktoś do niego podejdzie, oznacza to, że jeden z wyżej ustawionych pomocników jest niekryty. W przypadku, gdy obaj są kryci, a do środka schodzą skrajni gracze, wówczas w bocznych sektorach powstaje miejsce dla naszych skrzydłowych lub bocznych obrońców. Klasyczne 4-4-2 nie ma żadnych szans na powstrzymanie nas.
Dzisiaj ta przewaga nie istnieje, bo praktycznie nikt nie stosuje ustawienia z tylko dwoma środkowymi pomocnikami. Większość ekip – w tym Chelsea – gra system 4-2-3-1, który w najgorszym razie gwarantuje trzech piłkarzy w centralnej części boiska. W najgorszym, ponieważ biorąc pod uwagę wystawianie na bokach ofensywy ścinających do środka graczy, jak Oscar, Mata, Cazorla, David Silva, Nasri czy Kagawa, w tej strefie murawy dochodzi do zagęszczenia czterech, a czasem nawet pięciu piłkarzy jednego zespołu.
Styl gry
Oczywiście ustawienie płynnie łączy się ze stylem gry. Zespół Mourinho grał piłkę bardzo bezpośrednią, nastawioną na efektywność, a nie na efektowność. Jego „The Blues” dużo lepiej czuli się w kontrataku niż w grze pozycyjnej. Tamta Chelsea była pewna w defensywie, zabójczo groźna po stratach przeciwnika.
Dzisiaj jest zupełnie inaczej. Abramowicz chciał więcej efektywności, którą dał mu skreślony na starcie Di Matteo. Niestety dla Włocha, estetyczna transformacja odbyła się kosztem obrony własnej bramki i dlatego nie ma go już na Stamford Bridge. Jest za to znienawidzony Benitez, który jako tako poprawił grę w defensywie, lecz jednocześnie zabił ofensywny polot, charakterystyczny dla Chelsea RDM.
O ile za rządów Mourinho CFC skrupulatnie realizowała założenia swojego bossa i przed meczami w ciemno można było obstawiać jak zagra, o tyle u Beniteza nigdy nie wiadomo, co zobaczymy. Czy świetną pierwszą połowę i tragiczną drugą (np. porażka z West Hamem), czy wręcz odwrotnie – karygodne premierowe 45 minut i fantastyczną postawę po przerwie (np. wygrana w FA Cup z Leeds), a może ledwie kilkunastominutowy zryw i przez resztę meczu grę na alibi (np. zwycięstwo z Sunderlandem Di Canio). Obecnej Chelsea brakuje stałości i powtarzalności, co na pewno nie byłoby akceptowalne u „Mou”. O krok dalej poszedł Andre Villas-Boas, który wypalił, że „The Blues” mają „niewidzialny styl gry”.
Czas na konkrety. To co łączy ekipy z omawianych okresów, to duża ofensywna aktywność bocznych obrońców. Dzisiaj Hazard, Moses, Oscar czy Benayoun schodzą do centralnej części boiska, robiąc miejsce Cole’owi i Cesarowi Azpilicuetcie bądź Ivanoviciowi. W drużynie z czasów „Mou” to samo robili Robben, Joe Cole, Damien Duff i Shaun Wright-Philips, tym samym kreując wolne przestrzenie dla Gallasa, Bridge’a bądź Paulo Ferreiry.
I to w zasadzie tyle, jeśli chodzi o elementy wspólne. Dzisiejsze ataki Chelsea opierają się na dużej liczbie podań i grze trójki ofensywnych pomocników, zazwyczaj wybieranych z kwartetu Moses-Hazard-Mata-Oscar. Wszyscy są świetnie wyszkoleni technicznie, bardzo dobrzy w grze 1v1, potrafią zdobyć bramkę, a ponadto dwaj pierwsi są niepospolicie dynamiczni. Mimo tej szybkości, „The Blues” bardzo rzadko przeprowadza błyskawiczne kontrataki, zazwyczaj hamując akcję i próbując zdominować przeciwnika poprzez posiadanie piłki. Taka taktyka ewidentnie nie pasuje Fernando Torresowi, który świetnie grał w zdecydowanie bardziej bezpośrednim Liverpoolu i spokojnie można stwierdzić, że lepiej czułby się w CFC Mourinho, niż obecnej.
Ekipa z lat 2004-06 wykorzystywała żelazną defensywę, szybkie nogi Duffa, Robbena, Joe Cole’a oraz Wrighta-Philipsa, siłę i skuteczność Drogby oraz wyśmienite podania bramkostrzelnego Lamparda. Przejścia z obrony do ataku opanowali wspaniale, przez co raz po raz lali swoich przeciwników bez litości.
Personalia
Częściowo ten temat poruszono omawiając rolę Makelele, lecz kontrastów jest dużo więcej.
Po pierwsze, brak charyzmy, zmysłu lidera i umiejętności dwójki Lampard-Terry. W zespole z połowy minionej dekady para Anglików bezapelacyjnie trzymała drużynę w ryzach, dzisiaj ich rola staje się coraz bardziej marginalna, a duchowych następców raczej nie widać. Oczywiście, w tej chwili obaj wciąż są w kadrze Chelsea, jednak „Super Frankie” prawdopodobnie odejdzie latem (sic!), a Terry więcej czasu niż na murawie spędza na ławce i o ile w szatni wciąż może być wodzem, o tyle na boisku będzie o to coraz trudniej.
Po drugie, brak Drogby. Ani Demba Ba, ani Torres nie posiadają cech afrykańskiego snajpera, który był jednym z najważniejszych ogniw nie tylko Chelsea Mourinho, ale w ogóle ostatnich kilku lat. Nową wersją, może nawet lepszą od pierwotnej (dzięki dynamice i dryblingowi), zdaje się być Romelu Lukaku, szalejący w WBA. Tylko pytaniem pozostaje, czy Mou będzie chciał ryzykować wystawianie 20-latka, czy raczej poszuka drogiego strzelca na teraz.
Po trzecie, nareszcie na korzyść obecnej CFC, zupełnie inne predyspozycje ofensywnych graczy. Mata, Hazard czy Oscar dużo lepiej czują się w ataku pozycyjnym, aniżeli w szybkich kontratakach, a zupełnie inaczej było z wymienionymi już Robbenem czy Joe Cole’m. Szybkie pozbywanie się piłki nie jest mocną stroną żadnego z obecnych piłkarzy „The Blues”, więc trudno wyobrazić sobie, by chętnie przestawili się na bieganie za futbolówką, zamiast z nią. Oczywiście w wyjątkowych sytuacjach pewnie do tego dojdzie (już dochodziło), jednak biorąc pod uwagę ich nieszablonowe umiejętności, gra z kontry jako główny oręż byłaby po prostu niewybaczalnym marnotrawstwem.
Nie wspominając o tym, że Matę czy Hazarda chciałoby pół świata, jeśli nie cały, natomiast Duffa lub Joe Cole’a już niekoniecznie.
Po czwarte, o czym już było, brak następcy Makelele.
***
Biorąc pod uwagę wyżej wymienione kwestie, ewentualny powrót „The Special One” może wcale nie oznaczać renesansu ery sukcesów sprzed niemal dziesięciu lat. Obecna Chelsea jest diametralnie inna od tej „Mou” pod względem taktycznym i personalnym, a także pozostałe ekipy poszły do przodu. Ponadto nie można zapominać, że Mourinho dla większości piłkarzy będzie tylko byłym rywalem bądź legendarnym gościem z telewizji, a nie – jak dla Drogby, Lamparda czy Cecha – katalizatorem kariery. Dlatego wdzięczność nie odegra tutaj żadnej roli i „The Special One” będzie na wszystko musiał pracować od zera.
Portugalczyk będzie stał przed bardzo trudnym wyborem – ponownie postawić na efektywność, czy zaryzykować i wykorzystać potencjał ludzki klubu ze Stamford Bridge, stawiając na efektowność.
Tak naprawdę nie ważne jest co wybierze, lecz jakie to przyniesie efekty. Jeśli nie będzie wyników, Mourihno szybko będzie szukał nowego zatrudnienia.