Polacy – naród indywidualistów?

Nasza koszykarska reprezentacja miała wymarzone warunki.. Dobry skład, uznanego trenera, koniunkturę nakręcana przez Marcina Gortata. Dodatkowo – komfort psychiczny. W końcu trudno prezentować się gorzej od polskich piłkarzy. A jednak.

To nie będzie, wbrew nieco mylącemu wstępowi, tekst o klęsce nieudolnych naśladowców Michaela Jordana. Moja wiedza na temat basketu ogranicza się do niezliczonych seansów „Kosmicznego Meczu” i okazjonalnego rzucania na podwórku. Podejrzewam, że więcej niż obecnych gwiazd, wymieniłbym herosów NBA z końca lat 90′. Niemniej jednak słabość polskiego futbolu i kosza – zresztą nie tylko tych gier – ma wspólny mianownik. Mianownik szeroko zakrojony, mocno argumentujący tezę, że Polacy nie są stworzeni do gier zespołowych.

Rządzimy bądź liczymy się tam, gdzie najważniejsza jest jednostka. Dominujemy wśród sportowych introwertyków, egoistów indywiduów. Boks, zapasy, wszelkie inne sztuki walki. Skoki narciarskie, tenis. Rzut młotem, pchnięcie kulą. Niedawno Formuła 1 i chód sportowy. Niektórzy uważają, że przyczyn sukcesu w tych dyscyplinach należy upatrywać w ich małej popularności (a co za tym idzie – konkurencji) lub elitarności. Owa teoria rozbija się przy lekkoatletyce i sztukach walki, ze szczególnym uwzględnieniem pięściarstwa. Tylko w XXI wieku aż czterech Polaków było blisko dotarcia na bokserski Olimp. Czytaj: pas któreś z wielkich federacji wagi ciężkiej. Andrzej Gołota, Albert Sosnowski, Tomasz Adamek, Mariusz Wach. Mnóstwo, zdawałoby się bogatszych i lepszych pod względem sportowym krajów marzy o tylu pretendentach w tak relatywnie krótkim czasie.

W latach 2007-2009 medale i emocje zapewniali nam szczypiorniści. Wcześniej i później jednak – tylko rozczarowania. Siatkarze jako jedyni trzymają jeszcze poziom, choć bliżej już raczej do końca, niż początku grubych lat.

Na hokej spuśćmy zasłonę milczenia.

Fakty są bezlitosne. Na najważniejszej imprezie sportowej – igrzyskach olimpijskich – ostatni medal zdobyliśmy 21 lat temu. Co śmieszniejsze, w dyscyplinie, po której najmniej spodziewamy się trofeów. W futbolu. Potem sukcesy na turnieju Pierre’a de Coubertina generowały już tylko sporty indywidualne.

Dlaczego? Przecież Słowianie, ogólnie ludzie ze Wschodu – to narody towarzyskie. Wspólne zabawy, biesiady. Bitki i wojaczki. Plemienna mentalność, przeplatana wiecznymi kłótniami oraz serdecznymi, hucznymi zgodami. U nas picie nie jest grzechem, o ile nie robi się tego do lustra. Trzymamy się w kupie, w której podobno jest siła. To przecież Skandynawowie pracują od poniedziałku do piątku, by w weekend samotnie garować. Mimo to, wszelakie gry zespołowe mają zazwyczaj silnie obsadzone. Co się stało, że zgrano stado przemieniło się w zbiór indywidualności?

Wspomniana drużyna z Barcelony swój sukces osiągnęła trzy lata po czerwcowych wyborach, jednak członkowie ekipy Janusza Wójcika wychowali się i nauczyli grać za tzw. „komuny”. Trafili idealnie. Złapali bakcyla za złotych czasów polskiego futbolu, zbierali beneficja otwartego na zagraniczne transfery rynku. Może tu jest pies pogrzebany? Może tu tkwi geneza słabości sportów drużynowych? Może nie wszystko kiedyś było gorsze? Sport niestety, jak bardzo chciałby być autonomiczny, jest głęboko powiązany z polityką. Kiedyś od małego wpajano, że liczy się wspólnota, kolektyw. Mogłeś wybijać się ponad innych, być w swoim gronie liderem, przewyższać resztę talentem. Niemniej, koniec końców najbardziej liczyła się drużyna. Reprezentacja kraju, chluba partii. I Twoja – szarego elementu szarej masy.

Dziś system wartości jest inny. Liczy się jednostka. Powodzenie ponad wszystko. Bez względu na ilość spalonych za sobą mostów. Państwo regularnie zmniejsza nakłady na sport. Niektóre, mniej atrakcyjnie marketingowo dyscypliny, za kilka przestaną nad Wisłą istnieć. Na świecie próbowano już nawet zarżnąć zapasy. U nas powoli dogorywa szereg innych sportów, jeszcze kilkadziesiąt lat temu zdominowanych przez naszych rodaków.

Gdy społeczeństwo ubożeje, szanse na rozwój mają dzieci z zasobnych finansowo domów. Przeniesiony w czasie Kazimierz Deyna zapewne do dziś siedziałby w Starogardzie Gdańskim, a z wielkim futbolem miałby do czynienia jedynie na ekranach telewizora w lokalnym pubie. Wielodzietną rodzinę Kaki zapewne nie byłoby stać na wysyłanie młokosa do Trójmiasta, by zajmował sobie głowę głupim tak naprawdę zajęciem jakim jest piłka nożna. Nikt by nie pomógł, a już na pewno nie państwo. Mniej miejsc = większa rywalizacja. Wyścig szczurów, kojarzony dotychczas raczej z biznesem niż owładniętym szlachetną otoczką sportem.

- Mamo, ale wszyscy tak robili.

- Nie obchodzą mnie wszyscy. Ty nie jesteś wszyscy.

Ty nie jesteś wszyscy. Wpaja nam się to od pierwszych rozumianych słów. Potem, choć byśmy bardzo nie chcieli, gdzieś to w nas tkwi. Mały diabeł na ramieniu, podpowiadający: ty niczego dla nich nie musisz. Każdy radzi sobie sam. Skurczybyk nie chce odejść. Dzisiejszy piłkarz nie chce jedynie „być” w reprezentacji. Chce coś znaczyć. Stać w pierwszym rzędzie, wypinać pierś po ordery. Nie potulnie uśmiechać się gdzieś w tle. Liczą się tylko zwycięzcy. Czy w pigułce tak nie przedstawia się kadra? Koszykarska – nie wiem. Ale piłkarska? Banda niezwiązanych ze sobą liderów. Najemników, których właściwi pracodawcy raz na jakiś czas puszczają na mecze reprezentacji. Bo tak wypada. Boruc, Glik, Krychowiak, Lewandowski, Błaszczykowski. Choć w klubach wodzireje, drużyna narodowa aż takiego ścisku liderów nie znosi. A z boku wygląda na to, że reprezentanci na siłę chcą przenieść swoje role z zespołu klubowego do ekipy Waldemara Fornalika. Byle samemu nie tracić władzy. I nie poświęcać własnej pozycji w imię całej drużyny.

W sporcie indywidualnym nic nie poświęcasz dla innych. Możesz być agresywny, zadufany, wyniosły, bezczelny, marudny, rozpieszczony. Jeśli masz wyniki, to nie ma znaczenia. W gruncie rzeczy, tak jest nawet łatwiej. Nie trzeba oddawać części siebie w imię zespołu. Zatracać tożsamości dla grupy. Wszystko czarno na białym. Jesteś świetny – wygrywasz. Jesteś słaby – wyjazd. Nie istnieje uzależnienie od formy ani od widzimisię kolegi, którego może nawet nie lubisz. Ale, niestety dla ciebie, łączy was więź wtórna. Narzucona z góry, przez trenera.

Kiedyś byliśmy – nie bójmy się tego napisać – sportową potęgę. Dziś potęgą jesteśmy tylko w co niektórych dyscyplinach indywidualnych. Znak czasów. Widocznie nastąpiła zmiana mentalności i dziś lepiej radzimy sobie na własną rękę. W stadzie owce, osobno lwy. To nic złego. Zastanawia tylko: co stało się przez tych kilkadziesiąt lat, że straciliśmy instynkt stadny?

TOMASZ GADAJ

Pin It