Arsene Wenger i jego 17 lat w Arsenalu? Drobnostka. 18 lat pracy Briana Clougha dla Forest? Ledwo widoczne mignięcie. 27 lat Alexa Fergusona na Old Trafford? Epizod. Poznajcie dzieje człowieka, który 52 lata swojego życia poświęcił Celtikowi.
Czytaj również: Konfident, piwo i Disco Polo
- Proszę pana, dlaczego pan płacze? Coś się stało?
Zobaczył go około południa na cmentarzu Cathcart, położonym niecałą milę od rzeki White Cart. Przyduży, cytrynowy płaszcz, zasłaniający długie, siwe włosy, zgrabnie wtapiał się w niegdyś białe, dzisiaj straszące żółtością nagrobki w tej zapomnianej części nekropolii. Leniwe słońce muskało dojrzałe liście, prognozując udany kwiecień. Starszy mężczyzna, na oko po 60tce, jedną ręką trzymał się fragmentu zniszczonego miejsca pochówku– pomniczka, będącego kiedyś, zdaje się, podstawą celtyckiego krzyża. Krzyża leżącego teraz na ziemi. Starzec lewą dłonią nieudolnie ocierał łzy, tamując kolejne krople smutku. Chociaż zdawało się to sprawiać mu wielki ból, mężczyzna łkał w przysiadzie, tuż nad ledwo widocznym napisem, zamazanym upływającym czasem i latami zaniedbań. U jego stóp spoczywał kapelusz, dopasowany kolorystycznie do płaszcza. Brandon uznał to za wystarczający pretekst do ponownego zagadnięcia.
- To pana kapelusz, prawda? Tu leży ktoś z pana rodziny?
Chłopak nie planował tego. Jak co roku, miał odbębnić wizytę na grobie matki. Nie lubił tego. Bynajmniej nie przywróci to jej życia, tak sądził, lecz na wizytę naciskał ojciec. Widok staruszka przyciągnął jednak uwagę. Może nieco przypominał mu zmarłego przed laty dziadka? Posępnego, smutnego mężczyzny, żyjącego przeszłością, która jako jedyna budziła go z życiowego letargu. Wiecznie rozgoryczonego, w lepsze dni najwyżej znudzonego. Albo po prostu ów tajemniczy człowiek w płaszczu miał być największą atrakcją kolejnego nudnego dnia na ciągle obcej, choć zamieszkanej już od pięciu lat ziemi. Rozmyślenia ustąpiły, gdy adresat wypowiedzianych sekundy temu słów, łapiąc oddech, zwrócił w końcu na niego uwagę.
- Rodzina? Poniekąd. To grób Williama Maleya, synu.
- Pana… ojca?
- Lubisz futbol, młodzieńcze?
- Wolę rugby.
- Jesteś cholernym Angolem?
- Nie, pochodzę z Irlandii.
- Tak jak Maley.
Rozmowa powoli zaczynała irytować Brandona. Kim do kurwy nędzy jest ten cały Maley? Jakiś żołnierzyk z II Wojny Światowej czy tylko przesadnie lubiący whisky sąsiad zwariowanego starca? Młody już zbierał się do ewakuacji, gdy mężczyzna, wstając i łapiąc gwałtownie oddech, kontynuował przesłuchanie.
- A wiesz chociaż, jakie są najlepsze drużyny w Szkocji?
- Celtic i Rangersi, to jasne.
- Teraz jedynie Celtic. Sukinsyny z władz ligi zarżnęły Old Firm Derby, święto bliższe mi niż Wielkanoc. Jestem fanem The Bhoys, ale nie bawią mnie już zwycięstwa nad ciotami z Dundee czy Inverness. Duma nie rozpiera, gdy krzywdzisz bezbronnych. Tak, triumfy na jebanymi rojalistami, to było to. Ale kiedyś czasy były inne. Wyobrażasz sobie, że swojego czasu szkockim futbolem rządziła stolica!? Hibernian i Hearts. Ekipy z Glasgow powstały dzięki hojności Edynburga. Ha, ciekawe, czy gdyby znali skutki, daliby na nas złamanego pensa! Niemniej, gdyby nie nasi celtyccy bracia, zapewne kochałbym polo. Celtic powstał w 1887 roku, dwanaście lat po Hibsach, a zakładali go właśnie byli gracze „Zielonych”. Brat Wilfred i John Glass szwendali się po ulicach Glasgow, poszukując młodych chłopaków na tyle postrzelonych, by za darmochę narażać własne zdrowie. Zaszli do mieszkania państwa Maleyów. Chcieli zabrać starszego syna, Toma. Oficjalnie – zaproponował on, by do zespołu dołączył jego brat, Willie. Bajka dla naiwniaków. Starzy fani znają prawdę. Tommy’ego nie było wtedy w domu, gdyż bałamucił jakąś dziewczynę na Cartside Street. Ksiądz Wilfred nie wyszedł jednak z pustymi rękoma. William, utalentowany sprinter, postanowił spróbować sił w nieznanej mu dyscyplinie sportu. Obaj bracia zagrali w pierwszym meczu Celtiku, przeciwko Rngersom, w 1888. Lata mijały, a na Celtic Park mijali kolejni piłkarze. Najemnicy, coraz częściej wybierający bogatszą Anglię. Zdobywali tytuły, ale nie kochali klubu. Nawet Toma Mayleya skusili angielscy faryzeurze z Manchesteru. Ale nie Willa. Był dumnym graczem Celtiku, a jego matka, równie dumna co on, co niedzielę, po kościółku, spacerowała do kiosku, by znaleźć informacje o swojej latorośli. Jego lojalność została nagrodzona. W 1897 roku został sekretarzem-menedżerem. Tak wtedy nazywano bossów. Wcześniej nie było w Szkocji żadnego trenera. Ekipy same ustalały kto, gdzie i jak gra. Uznano jednak, że ktoś musi czuwać nad bandą gówniarzy. I czuwał. Jeszcze jeden gówniarz. Maley miał wtedy zaledwie 29 lat! 29! Był młodszy, niż ten cały Villas-Boas!
- Villas kto?
- Chłopcze, wyhoduj sobie nabiał i zacznij oglądać futbol. Do cholery, jesteś w Szkocji! No, nie ważne. I Maley był tym sekretarzem-menedżerem. Cholernie dobrym menedżerem. Synu, ile twój ojciec ma lat?
- Proszę nie mówić do mnie „synu”. I tata ma 41 lat.
A on prowadził ten cholerny klub przez 43 lata! 43! Ferguson to przy nim dzieciak. Maley wygrał ligę już w pierwszym sezonie. Potrzebne były jednak zmiany. Trener pogonił na cztery wiatry tych wszystkich najemników i postanowił ściągać młodych chłopaków, którzy zostaliby w zespole na lata. Nie dla pieniędzy. Dla siebie. Maley ukształtował ich. Jako piłkarzy i jako ludzi. Wdrożył etos brata Wilfreda. Nie tylko wygrywali, ale też sprawiali radość kibicom swoją radosną grą. Zbudował monolit. Alec McNair, Jimmy Quinn, „Napoleon” McMenemy! Sześć lat pod rząd zdobywali mistrzostwo ligi. Sześć lat! Co najlepsze, Boss miał nikły kontakt z piłkarzami. Nie prowadził treningów, nie rozmawiał z graczami przed i po meczu. Nie podawał im nawet składu! O tym, kto gra, zawodnicy dowiadywali się z gazet.
- To co z niego był za trener?
- Najlepszy, chłopcze, najlepszy! A ściślej – najlepszy menedżer. Trenowanie oddawał zdolniejszym od siebie, jak choćby później McMenemy’emu. Znał swoje wady i wiedział, kim się otoczyć. To najcenniejsza, ale i najrzadsza cecha wszystkich szefów. Sam zaś obserwował zajęcia i ciągle krążył po okolicy, wypatrując nowe talenty. Iluż on wychował! Willie Buchan, Adam McLean, Peter Wilson, Patsy Gallacher, Tommy McInally, John Thomson. Ten ostatni zmarł na jego oczach. To było w 1931 roku. Sam English z Rangersów kopnął go tak mocno w głowę, że zapewnił mu śmierć w wieku 22 lat. Skurwysyn. Paru naszych chciało mu później odpłacić. Walutą miały być kije bejsbolowe. Irlandczycy wiedzą, jak ich używać, dowiedli tego w Ameryce. Niestety, rojalista wymknął się taksówką. Willie był dla graczy jak ojciec. Dosłownie. Wielu z nich straciło najbliższych w czasie I Wojny Światowej. On dał im szansę na godne pomszczenie ich śmierci. Żałuję, że nie urodziłem się tych kilkanaście lat wcześniej. Ale nie narzekam. Widziałem Jocka Steina. Widziałem finał w 1967 roku.
- Ojciec czasem o nim wspomina.
- Widzisz, masz jednak kogoś normalnego w rodzinie! Maley był łebskim gościem i chociaż kochał swoich zawodników jak własne dzieci, wiedział, że czas jest sukinsynem. Rozumiał potrzebę zmian. Świeżej krwi. Mawiał – jabłka znów będą rosnąć . Między 1914 a 1917 rokiem Celtic zanotował passę 62 meczów bez porażki. Trzy pierdolone lata triumfów! Rangersom musiały wchodzić kable na szyi. I dobrze. Brali do drużyny tylko swoich. Rojalistów. Windsorskie psiaki. Maley miał gdzieś to, kto skąd pochodził albo w jaki sposób się modlił. Ważne były tylko umiejętności i serducho do gry. Twierdził: Wiara i pochodzenie nie mają znaczenia. Liczy się człowiek. Święte słowa. Święty człowiek. W latach dwudziestych ponownie zdobywał tytuły i laury. Potem zaczęły się schody. Świat przyspieszał, futbol także. Stary Will był już po 70tce, prawie jak ja, ale ciągle potrafił gryźć. Jeszcze w 1938 roku zdobył mistrzostwo ligi. Swoje 16-stce, ostatnie. Właściwie wyręczał go McMenemy, a Mayley skupiał się na pisaniu wspomnień. Ale niech to, powinien zostać! Zaczęła się kolejna wielka wojna i zaczęły się trudne lata dla Celtiku. Spadliśmy na ostatnie miejsce w tabeli. Starego Willa wezwano na dywanik. Wręczonego gruby czek, uściśnięto dłoń i zasugerowano, by odszedł na emeryturę. Nadęci krawaciarze. Tak się nie postępuje z legendami.
- Co się potem z nim stało?
- Maley oczywiście nie przyjął czeku, chociaż gwarantowałby mu on spokojną emeryturę. Były już trener żył skromnie. To nie czasy Jose Mourinho, synu. Piłkarz wtedy zarabiał mniej niż hydraulik. Menedżer – jeszcze gorzej. William, jako człowiek honorowy , którego honor splamiono, śmiertelnie obraził się na władze Celtiku. Stadion ponownie odwiedził dopiero trzynaście lat później, w 1953 roku. Prezes Bob Kelly i Patsy Gallagher namówili go, by obejrzał mecz ku jego czci. Naturalnie, przeciwko Rangersom. Od tamtego pojednania często widywałem go na Celtic Park. Siadał między kibicami, spokojnie obserwując przebieg każdego spotkania. Coraz bardziej schorowany, wracał potem do przytułku dla staruszków. Z każdym meczem chudł, bladł. Ale ilekroć strzelaliśmy bramki, wstawał i klaskał. Zawsze. Choć byłem szkrabem, czułem, że jest spokojny. Że póki jest tutaj, nic go nie trapi.
Byłem też na jego pogrzebie. Miałem ledwie 13 lat, ale wiedziałem, jaka postać nas opuszcza. Przybyli wszyscy najsławniejsi piłkarze, działacze. Legendy kibicowskiego świata też. Gdzieś w tłumie gapiów dostrzegałem nawet znajome twarze z Hampden Park. Twarze zbyt wstydliwe, by przyznać, komu naprawdę kibicują. Nawet te protestanckie głąby zdawały sobie sprawę, kim był William Maley. Jednak wtedy mogli czuć się bezpieczni. Nikt ich nie miał zamiaru ruszać. Nie teraz. Dziedzictwo bossa przejął jego syn, Charles. Ojciec zapisał mu wszystko na…świątecznej kartce. Lord Walker, sędzia, uznał to za prawowity dokument. Pamiętam to wszystko. Tych ludzi, tych piłkarzy. Stałem tutaj, 52 lata temu. Opłakiwałem go. Teraz widzę, co z tego grobu zostało. Kupa pożółkłych kamieni. Nikt nie dba dzisiaj o historię… Znudziłem cię, młody człowieku. Idę już, nie martw się. Zostań z Bogiem.
- Chwila, niech pan chociaż powie, jak się nazywa.
- McNamara, do usług. Więcej nie musisz wiedzieć. Wiesz, jaki dziś jest dzień?
- Zapewne nie wiem.
- Rocznica. On zmarł. 2. kwietnia. Pamiętaj o tym. Żegnaj synu. I zacznij oglądać futbol, do cholery!
***
Brandon odwiedził grób matki, lecz myślami błądził gdzieś indziej. Wysłuchał historii, która nie powinna go obchodzić. Historii o dyscyplinie, którą ma gdzieś. Stary jednak zainteresował go. Czuł, że ma wobec niego powinność. Widocznie nikt inny nie wiedział o grobie lub zwyczajnie o nim zapomniał. Minęło w końcu tylu czasu. Czuł, że musi coś zrobić. Udał się do Thomasa, przyjaciela ze studiów, mającego obecnie praktyki w Evening News. W przeciwieństwie do niego, Tom uwielbiał futbol. A podwójnie wielbił Celtic. Kiedy tylko mógł, jeździł za drużyną po całym kraju. Żeby tylko jeździł. Miał na tym punkcie takiego fioła, że bił się z tymi cholernymi Rangersami. Dwa sztuczne zęby, wybity brak, dziesiątki blizn na ciele. Fanatyzm. Brandon tego nie rozumiał, ale wierzył, że kolega dołoży starań , by coś zrobić. Nie mylił się. Młody dziennikarz przedstawił sprawę stowarzyszeniu kibiców The Bhoys, które natychmiast zarządzili zbiórkę pieniędzy na odnowienie nagrobka pierwszego menedżera Celtiku. Datki zbierano na meczach, w centrum miasta, co odważniejsi wolontariusze zahaczali do pubów na French Street. Zaangażowali się piłkarze: Scott Brown, John Hartson, ze starszego pokolenia Bobby Lennox. W marcu 2011 roku odsłonięto nagrobek. Bez pompy. Skromny, acz schludny. Jak sam Maley.
Chłopak nie dojrzał na ceremonii starca. Miał nadzieje ponownie go zobaczyć i sprawić, by zamiast plugastw, na jego ustach zagościł uśmiech. Na próżno. Uznał, że McNamara nie słyszał o akcji lub zwyczajnie o niej zapomniał. Wiek przecież zobowiązuje. Postanowił go odwiedzić i poinformować, że Willie Maley ma nowy, odnowiony dom. Same poszukiwania były proste. Jak się okazało, staruszek nie kłamał i rzeczywiście regularnie odwiedzał Celtic Park. Starsi kibice go znali, choć dawno nie widzieli. Bobby McNamara. Przeznaczonym mu było zostać fanem The Bhoys. Całe życie spędził bowiem na Dechmont Street, 15 minut spacerkiem od Parkhead. Brandon dotarł na wskazaną ulicę. Rząd bliźniaczych domków z marchewkowej cegły i płaskich dachów ciągnął się dobrych kilkaset metrów. Gdy 21-latek wreszcie znalazł odpowiedni numer, zapukał do drzwi. Usłyszał cichy szelest, jakby ktoś jednostajnie przesuwał się po podłodze. Do progu podeszła starsza pani o przenikliwych, smutnych oczach i krótkich, siwych włosach. Miał wrażenie, że każdy ruch sprawiał jej ogromną trudność.
- Przepraszam, czy zastałem pana Roberta? Ma dla niego informację o Celtiku. Jestem jego znajomym.
- Chłopcze, gdybyś znajomym Bobba, to wiedziałbyś, że umarł tydzień temu. I że nienawidził, jak ktoś mówił do niego per Robert. Do widzenia.
Zawstydzony Brandon miał zamiar już zmykać, lecz kątem oka dostrzegł Evening News, wydanie sprzed kilku tygodni, ze strony otwartą na drobnej informacji na temat odnowy nagrobka.
- Pani wybaczy, już sobie idę, ale czy Pani mąż zdążył przeczytać tę gazetę?
- Tak. Na dwa dni przed śmiercią. Ostatni raz był tak ucieszony, gdy ci cholerni Bhoys zdobyli Puchar Europy. Co tam nasz ślub, dzieci. Sex. Wolał 11stu gości w spodenkach. A teraz zmykaj, do cholery!
Chłopak wracał do domu pogwizdując. Próbował odtworzyć dźwięk, jaki wielokrotnie wydawał z siebie Thomas. Wesoły, choć poobijany po Old Firm Derby. Radosną, skoczną melodię, często ponoć śpiewaną na Parkhead. Brandon po raz pierwszy czuł, że może polubić to miejsce. Tę kulturę. Glasgow. Miasto naznaczone Irlandczykami. Mury zbudowane przez futbol. Pięć lat musiało minąć od przeprowadzki z Dublinu, by odnalazł na tej ziemi swój szkocki pierwiastek.
Zaszedł do księgarni i wykupił ostatnie wydanie książki Davida Pottera „Willie Maley: Człowiek, który stworzył Celtic”. Odwiedził sklep i nabył siedmioprocentowy browar „Douglas”, choć sam raczej preferował tanie wina. Dotarłszy do mieszkania, opadł na łóżko i zaczął czytać, chłonąc wiedzę o człowieku, którego niejako przedstawił mu McNamara. W tle leciała piosenka często słyszana na Celtic Park, która tkwiła w głowie Brandona od rozmowy ze staruszką.
***
WILLIAM MALEY (1868 – 1958)
Sukcesy
* Jako piłkarz:
MISTRZOSTWO SZKOCJI - 3 (1893, 1894, 1896)
PUCHAR SZKOCJI – 1 (1892)
* Jako trener:
MISTRZOSTWO SZKOCJI – 16 (1898, 1905, 1906, 1907, 1908, 1909, 1910, 1914, 1915, 1916, 1917, 1919, 1922, 1926, 1936, 1938)
PUCHAR SZKOCJI – 14 (1905, 1906, 1907, 1908, 1910, 1917, 1921, 1927, 1928, 1929, 1931, 1939)
ŁĄCZNIE W CELTIKU – 43 lata
LICZBA MECZÓW JAKO TRENER CELTIKU – 1611
TOMASZ GADAJ
***