Holandia przeżyła na mundialu trwającą cztery mecze ścieżkę zdrowia, jakiej nie zaznał żaden inny zespół na tym mundialu. Stromą drogę obfitującą w takie przeszkody jak dumna Hiszpania, nieustępliwi Australijczycy oraz tyle nieprzyjemni dla przeciwników, co świetnie zorganizowani Chilijczycy. Na domiar złego, w piekle Fortalezy „Oranje” umknęli przed stryczkiem założonym przez wesołą bandę Miguela Herrery.
Nikt, kto jeszcze rywalizuje o brazylijski tron, nie miał tak trudnej drabinki. Teraz, jakby w nagrodę za trudy, podopiecznych Van Gaala czeka ożywcza bryza i starcie z powoli tonącą Kostaryką, dopiero co ledwie triumfującą nad człapakami z Półwyspu Peloponez.
Zabrzmi to dziwnie, ale Meksyk mógł dla Holandii być najtrudniejszym przeciwnikiem jakiego spotkają podczas tych zmagań. Herrera zmontował kolektyw perfekcyjny. Drużynę ma Brazylia, drużynę wreszcie, po latach kadrowych wojen domowych, ma Francja. „Oranje” też. Ale każdy triumf tych ekip był najczęściej wynikiem błysków indywidualności. Pobudek Neymara, zimnej krwi Benzemy, szarż Robbena czy wyrachowania Robina Van Persie. Latynosi, chociaż stereotypowo uchodzą za boiskowych samolubów, stworzyli monolit, który wywindował ich z grupy, ale jednocześnie pogrzebał w 1/8 finału.
Ta perfekcyjna drużynę była perfekcyjna aż za bardzo. Wybrakowana z indywidualności. To, czego brakowało „El Tri”, by pokonać „Mechaniczną Pomarańczę”, były właśnie te wymienione wcześniej jednostki. Nie licząc chimerycznego Giovaniego Dos Santosa, jedyną indywidualnością był Guillermo Ochoa. A ostatni golkiper, który dał medal, nazywał się Sergio Goycochea. Zrobił to 24 lata temu. Mimo to, Meksykanie byli chyba najmniej przyjemnym rywalem dla kogokolwiek na tym mundialu. Środkowoamerykańskiego rygla nie sforsowali przecież nawet Brazylijczycy, a ich ofensywa zmiażdżyła Chorwację oraz Kamerun. Dzięki swojej ambicji, sile i taktycznej ogładzie Meksyku, Holandia być może ma już za sobą mały finał. Bo, szczególnie Kostaryka, ale również i Argentyna, ze swoim bardziej otwartym stylem, powinna bardziej pasować Robbenowi i spółce.
A przed Meksykiem wyrazy szacunku. Szkoda, że rozstanie z nimi było takie prędki, bo potencjał spokojnie był na ćwierćfinał. Co najmniej.
***
Obfite worki goli na tym mundialu, oprócz małej liczby wyróżniających się obrońców, stworzył paru bohaterów będących zazwyczaj w cieniu łowionych przez sławę graczy ofensywnych. Więcej niż zwykle mówi się o bramkarzach. I tak, nieśledzący Ligue 1 i Football Managera, poznali Guillermo Ochoę, gardzący na co dzień ligą hiszpańską zobaczyli niedoszłego wiślaka Keylora Navasa, a cała reszta, wyłączając piłkarskich rusofilów, podziwiała brodę oraz parady Raisa M’Bohliego. Żaden z nich jednak nie był takim kozakiem jak Manuel Neuer. Tamci golkiperowie, chociaż świetni w swoim fachu, lwią część interwencji zawdzięczali nie tyle kunsztowi, co uderzeniom napastników, świetnemu refleksowi i ogromnej dozie szczęścia. Niemiec zaś był więcej niż bramkarzem totalnym. Gracz Bayernu w meczu z Algierią pełnił rolę pierwszego libero, częściej gasząc pożary nie na własnym przedpolu, lecz nieraz daleko poza polem karnym. Bez ani jednego błędu. Neuer raz po raz pokerowo ryzykował być może i awans, lecz jego wyczucie, zmysł, odwaga lub – jak nazwałby ktoś inny – brawura była perfekcyjna. I mimo braku fajerwerków a’la Ochoa, dla mnie właśnie mecz Niemców z Algierią był najlepszym pod względem poziomu bramkarzy. Dla miłośników fajerwerków pokaz dał M’Bohli, rzeczywiście zaliczając kilka wyśmienitych parad. No i Tim Howard, lecz to klasa ugruntowana latami więcej niż solidnej gry.
Niemiec i Amerykanin częściej niż byli trafiani, bronili. Nie tylko strzały lecące w sam środek.
Zresztą, mundial to wyjątkowo wdzięczny turniej dla golkiperów. Parę meczów szczęścia, dwie udane interwencje, najlepiej jeszcze wspomagane jakimś charakterystycznym wizerunkiem. Pamiętacie Rustu Recbera i jego wojenne barwy z azjatyckiego turnieju? Szkoda, że nie poszło mu w Barcelonie.
***
Powiedzenie, że „poziom wyrównuje się” czy „dzisiaj już nie ma słabych” są beznadziejne i wyświechtane, jednak tegoroczny mundial udowadnia przynajmniej szczątkową rację tej tezy. Ameryka Środkowa i Północna, kojarzona dotąd raczej z baseballem niż piłką, do fazy wprowadziła trzy drużyny, a przecież USA i Kostaryka dodatkowo mimowolnie uczestniczyły w rosyjskiej ruletce stając do rywalizacji w grupach śmierci. Kostaryka zameldowała się w najlepszej ósemce, co plasuje CONCACAF na trzecim miejscu wśród światowych federacji.
Afryka kilkanaście lat temu zatraciła pierwotny charakter futbolu, starając się na siłę zeuropeiozować, lecz jakiś czas temu stanęła w miejscu. Szczególnie, gdy pojawiła się kasa, czynnik najłatwiej wywołujący konflikty w ekipach z Czarnego Lądu. Bardziej niż koronkowe akcje, od afrykańskiej strony biegły zdjęcia nienasyconych finansowo piłkarzy Ghany, kameruńskie doniesienia o buntach czy nigeryjskich bojkotach treningów.
Ekipy z CONCACAF porzuciły sny o fantazji, pielęgnując żelazną taktykę podszytą europejską konsekwencją. Największą siłą Kostaryki jest znajomość własnych wad. I perfekcyjne niwelowanie ich. Podobnie zresztą jak USA, odwzorowujące tym samym niejako naturę Klinsmanna, otoczonego potężnym sztabem – ogromem ludzi znających się na pewnych sferach futbolu lepiej od niego. Afryka popadła w stagnację, natomiast Ameryka Środkowa i Północna od lat sukcesywnie odchodziła od dzikiej, niezorganizowanej piłki. Z podziwem oglądałem waleczne Trynidad i Tobago w 2006 roku, walczące jednak o przetrwanie, a nie jakiekolwiek laury. Dzisiaj reprezentanci tej samej strefy radzą sobie lepiej niż Azja oraz Afryka.
Teraz ćwierćfinał ma trzy kontynenty – obie Ameryki oraz Europę. Dwanaście lat temu ten zestaw był uzupełniony Azją i Afryką. Krainami, z których, według ówczesnych prognoz, miała powstać kadra niszcząca europejsko-południowoamerykański duopol.
Nastał rok 2014. Zamiast Chin, Japonii, zamiast Kamerunu lub Nigerii, Korei lub Wybrzeża Kości Słoniowej,w ćwierćfinale mamy Kostarykę.
Futbol, cholera jasna.